niedziela, 19 lipca 2009

8. Obłudny gospodarz, czyli Nowa Zelandia z bliska

Jako mieszkańcy Warszawy nie mieliśmy zbyt wielu okazji do zaobserwowania wielkiej milości naszych dzieci do wszelkich istot żywych. Choć tę miłość przeczuwaliśmy. Łukaszek, jako dwuletni chłopczyk, widząc psa na ulicy, prosił: mama, urodź mi taki pies! Wyjątkiem były okresy wakacji. Wtedy Michasia ropuchę przytulała do policzka (a może i ją całowała?), gorsząc tym innych letników. Nowa Zelandia dała możliwość zrealizowania marzeń o posiadaniu różnych żywych stworzeń. Poprzez te pasję, a właściwie jej konsekwencje, można było lepiej poznać społeczeństwo nowozelandzkie.

Mamy teraz królika, ślimaki wodne i "naścienne" (to te, które rozbiegły się po mieszkaniu), psa, koty i oczywiście myszki. Koty nieraz "poczęstują się" zawartością klatki, więc populacja musi być odbudowywana w oparciu o pobliski sklep zoologiczny. Myszki są bardzo sprytne. Potrafią tak wysoko podskoczyć, że… No właśnie, nadarzyła się okazja, by lepiej poznać nowozelandzką high school (odpowiednik polskiej szkoły średniej).

Mateusz ma zwyczaj zostawiać swój plecak szkolny w kącie pokoju. Czasami w plecaku pozostaje niedojedzona kanapka z drugiego śniadania. Pewnego dnia dzwoni telefon. Miły głos w słuchawce zaprasza mnie do szkoły, bo Mateuszowi grozi trzydniowe zawieszenie w czynnościach ucznia. Zareagować trzeba szybko. Następnego dnia, wczesnym rankiem udaję się do szkoły. Dyrektor przedstawia powody zawieszenia. Jednym z głównych jest… śliczna, biało-czarna myszka. Pewnie wieczorem weszła do plecaka. Dopiero w szkole Mateusz zauważył pasażerkę. Chłopcy nie boją się myszy. Mateusz, zamknąwszy myszkę w dłoni, zaczął dopytywać się, czy znajdzie się chętny do zaopiekowania się myszką na czas lekcji. Wszystko chyba uszłoby płazem, ale ten ogon! Choć długi, to jednak ordynarnie prosty (więc nie kręty), różowy (zatem nie cętkowany) i najcięższą jego przewina: nieowłosiony!

Tutaj nastąpił dyrektorski, szczegółowy opis fizyki (więc z naciskiem na ruch) wystawania mysiego ogona z zamkniętej dłoni oraz psychologii działania tegoż mysiego organu na personel szkolny złożony z niesamowitej liczby sekretarek wszelkiej maści (nie jestem rasistą) i potężnej armii (walka z bezrobociem) tzw. zastępców dyrektora. Sobie mogę pogratulować, że widząc szczere, dyrektorskie obrzydzenie (pomieszane z autentycznym oburzeniem: takie zachowanie nie jest tolerowane w żadnej kulturze!) nie parsknąłem równie szczerym (choć nie dyrektorskim) śmiechem.

Co z tej bajki o zwierzętach może wypływać dla Polaka? Nie, nie chodzi mi o morał (którym musi kończyć się każda taka bajka), ale o świadomość odmienności naszej natury i… kultury (skoro już obywatel dyrektor-globtroter zahaczył o tę sferę). Myślę, że my Polacy radośniej patrzymy na świat. Dziwiła mnie (i nadal dziwi) tak wielka tutaj liczba samobójstw, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Według źródeł nowozelandzkich, każde następne pokolenie jest coraz bardziej pogrążone w depresji. W tym kontekście irracjonalnie brzmią zapewnienia nowych imigrantow (które tak chętnie są podchwytywane przez nowozelandzką prasę) o wyborze tego kraju przez wzgląd na dobro dzieci.

Ładna mi przyszłość! I stąd mój kłopot. Bo co zrobić ze zwierzętami? Zwłaszcza z naszym kochanym psem Trolem, który nie chce być mieszkańcem Nowej Zelandii, choć powinien – ze względu chociażby na swoją urodę. A propos – jak należałoby nazwać ładną dziewczynę w Nowej Zelandii? Odpowiedź: turystka! Z walorami ciała wiążą się w jakiś sposób przymioty ducha. A jakaż to dusza może być w urodziwym narodzie sklepikarzy? Nie da się ukryć, że kochają oni pieniądze. Swoją politykę imigracyjną tak ksztaltują, by nie była to miłość li tylko platoniczna.

Pieniądze imigrantów noszą tutaj specjalną nazwę: pozytywny wkład w ekonomię Nowej Zelandii. Iluż to ludzi nabrało się na tzw. system punktowy! System ten zapewniał i zapewnia napływ imigrantów (czytaj: gotówki). W systemie tym kandydat na Nowozelandczyka otrzymuje punkty za posiadane wykształcenie, staż pracy i to w takiej liczbie, że niejako automatycznie przyznawana jest mu wiza imigracyjna. Wydawać by się mogło, że właśnie brak takich ludzi (tj. wykształconych i z odpwiednim stażem zawodowym) odczuwa współczesna Nowa Zelandia. Nic bardziej błędnego!

Rozumowanie Nowozelandczyków jest bardzo proste. Człowiek wykształcony powinien w zasadzie dobrze zarabiać. Jeżeli staż pracy jest długi, to i posiadane "walory" (materialne) są z pewnością znaczne. Dlaczego taki ktoś nie miałby przywieźć tego wszystkiego do pięknej Nowej Zelandii? No i niestety, przywozi. Często cały swój dorobek życia. Tu na miejscu okazuje się, że owszem jest praca, jeśli delikwent za własne pieniądze wykreuje miejsce pracy dla siebie i najlepiej, niejako przy okazji, dla kilku miejscowych bezrobotnych.

Powyższe wystarcza, by przytoczyć morał: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma (jednoznaczność zapewniona rozpadem ZSRR).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz