niedziela, 19 lipca 2009

Strone dedykuje wszystkim zainteresowanym emigracja, w szczególnosci do Nowej Zelandii. Niniejsze Felietony ukazują problemy z jakimi człowiek może spotkać się na emigracji - to materiał który niekoniecznie znajdziecie w licznych biurach turystycznych zachecających do odwiedzenia a nawet do zamiaszkania w Nowej Zelandii.

Dedykuje tą strone w szczególnosci Krzysztofowi Iwanowi, czlowiekowi który jako jedyny miał odwage mówić o tych problemach gdy wszyscy milczeli.

18. Pogwizdywanie w ciemności

Rozumowanie w poniższym tekście przebiegać będzie dwutorowo: zastanawiając się nad "pogwizdywaniem w ciemności", zasugeruję przyczynę słabości czasopiśmiennictwa polonijnego.

Człowiek zadowolony z siebie często pogwizduje. To sygnał dla otoczenia, że teraz "nie ma mocnych". Bywa (wcale nie tak rzadko), iż w chwili strachu, zagrożenia osobnik zaczyna też pogwizdywać… To przykład podręcznikowy. Zanurzam się teraz w realne życie, by pokazać, że owo "pogwizdywanie" nie jest tylko przykładem dydaktycznym.

W polsko-australijskim czasopiśmie społeczno-kulturalnym "Polish Kurier" na stronie
http://members.iinet.au/~kurier/index2.html
można znaleźć artykuł "Upadek czasopiśmiennictwa polonijnego". Jędrzej Krajnia w swoim przyczynku do raportu o stanie polskiego czasopiśmiennictwa w Australii nie podaje w sposób jednoznaczny przyczyn istniejącego obecnie kryzysu. Jednakże sporo do myślenia daje następujące stwierdzenie autora: "Tutejsza prasa polonijna przeżywa prawdziwy kryzys tożsamości. Jest on z pewnoscią powiązany z kryzysem tożsamosci Polonii australijskiej w ogóle, której brakuje nie tylko silnego przywództwa, ale i KONCEPCJI NA ISTNIENIE (podkr. moje – C.I.)".

Postaram się rozwinąc ten wątek – tj. braku koncepcji na istnienie – w oparciu o pierwszy numer nowozelandzkiego kwartalnika "Krzyż Południa – Magazyn Polskiego Klubu Literackiego w Nowej Zelandii"
http://www.polishheritage.co.nz/KRZPOL/KP_2000_1/IND1_2000.HTM
Przeanalizuję deklaracje, w której Zespół Redakcyjny uzasadnia zaistnienie pisma. Uczynię to w kilku krokach.

1). "Podtrzymywanie i kultywowanie języka polskiego i kultury polskiej jest obowiązkiem każdego Polaka niezależnie od miejsca zamieszkania".

Mam w miarę dobrą pamięc. Skorzystam więc teraz z tej zalety. Otóż w 6-tej klasie szkoły podstawowej, "pani od polskiego" poleciła nam w dniu 2 września (pierwszy dzień nauki) napisać dużymi literami na pierwszej stronie zeszytu takie oto zdanie: "Pięknie i poprawnie mówić i pisać po polsku jest obowiązkiem każdego Polaka". Zespół Redakcyjny zniekształcił to piękne, mądre zdanie i uzupełnił dopiskiem "niezależnie od miejsca zamieszkania".

I to jest początek "pogwizdywania w ciemności". To wyraz strachu pojawiającego się w kontakcie z tajemniczą, nierzadko wrogą rzeczywistością. Celem migracji jest (i zawsze była) pełna asymilacja! To konieczność, bo w przeciwnym razie będziemy osobnikami kalekimi. Trudności w procesie asymilacji (NZ jest dobrym tego przykładem) powodują wybuch patologicznej miłości do ojczystego języka. Są tylko dwa rozwiązania: całkowita asymilacja, albo powrót do kraju przodków (lub… tyłkow, które w Polsce są niezłe).

Nawet w Nowym Testamencie znajdziemy potwierdzenie słuszności powyższego rozumowania: "Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: jeśli ziarno pszeniczne wpadłszy w ziemię nie obumrze, samo zostawa; lecz jeśli obumrze, wielki owoc przynosi" (Jana 12:24). Zatem musisz zasymilować się ("obumrzeć"), by być przydatnym w nowej społeczności. W przeciwnym wypadku narazisz się na śmieszność, którą znakomicie uchwycił Juliusz Machulski w filmie "Kilerow dwóch" – przyjaciel Siary-Siarzewskiego do Szakala: świetnie pan mówi po polsku! Szakal na to: co ty myślisz, że Polak nie może się wybić na świecie?

W procesie migracji wyróżnia się dwa etapy: emigrację oraz imigrację. Na przykład: jestem emigrantem z Polski oraz imigrantem w Nowej Zelandii. Jest to stwierdzenie banalne (choć prawdziwe) w kontekście przestrzennego ruchu ludności. Gdy weźmiemy jednak pod uwagę psychikę migranta… Do momentu opuszczenia samolotu LOT byłem emigrantem. Już na lotnisku w Bangkoku zacząłęm przygotowywać się do roli imigranta: do walki właściwie o wszystko, do startu praktycznie od zera. W Nowej Zelandii nadal staram się być imigrantem (jeśli chodzi o stan psychiki), tzn. moim celem powinna być jak najszybsza asymilacja.

Wielu jednak nie może dokonać w swojej psychice przejścia emigrant-imigrant. Pozostają na etapie emigranta, który to etap uniemożliwia asymilację. To z kolei rodzi poczucie wyobcowania i w konskwencji… wybuch platonicznej miłości do kultury, do języka ojczystego. Już choćby to, co przed chwilą napisałem, świadczy o ogromnym obciążeniu psychicznym migranta: jego umysł to kłębek sprzeczności. Sprzeczności te będą rodzić działania, których pełne zrozumienie dostępne jest chyba tylko dla… psychiatry!

2). "Ponieważ świat staje się coraz mniejszy głównie w wyniku rozwoju środków masowego przekazu, przyśpieszeniu i globalizacji wymiany międzynarodowej, języki narodowe i narodowa kultura poddana [sic! – C.I.] jest ciągłemu zagrożeniu".

To już nawet nie jest "pogwizdywanie w ciemności". Raczej "bredzenie" (w ciemności). Od kiedy to środki masowego przekazu (wykluczam przypadek państwa totalitarnego) są jakimkolwiek zagrożeniem? Zatem w trosce o język i kulturę miałbym pozbawić się w moim warszawskim mieszkaniu telewizji satelitarnej, dostępu do Internetu?

3). "Jako miłośnicy języka polskiego i polskiej kultury musimy przeciwstawić się temu zagrożeniu".

Kochani moi! Chyba nieświadomie stosujecie komunistyczny sposób wyrażania się. Komuniści, chcąc uzasadnić swoje istnienie (i terror) przekonywali ciągle (ale i bez skutku) o istnieniu czyhającego, groźnego "wroga klasowego". W obu przypadkach (Waszym i komunistów) owo zagrożenie to twór wyobraźni (chorej). Jeśli dla Was zagrożenie kultury i języka jest rzeczywiste, śpieszę z życiodajną radą: miłośnicy języka polskiego (i kultury) starają się być jak najbliżej obiektu swojego umiłowania. W Polsce możecie zrezygnować z dostąw prądu (by nie kusił Was telewizor z obcojęzycznym programem). Mam też inna radę. Przeczytajcie jednak najpierw poniższy fragment: "Ludzie rodzą się bez ojczyzny albo stają bez niej na wygnaniu, albo gubią jej poczucie za sprawą krzywdy, zdrady, nienawiści, kosmopolitycznej filozofii, łajdactwa bądź głupoty i przez sto innych powodów" (Łysiak, Milczące psy, s. 140). Zróbcie teraz "rachunek sumienia" (to jest ta moja rada). Dla zachęty podam wynik mojego "rachunku": choć Łysiak zostawił mi furtkę w postaci owych "stu innych powodów", nie skorzystam z niej – zatrzymuję sie zdecydowanie tuż przed tą "furtką".

4). "Przewidujemy wydawanie wersji internetowej, jak również, nieco okrojonej, wersji drukowanej każdego numeru".

Trzeba być konsekwentnym! Przecież na początku stwierdziliście, że Internet jest zagrożeniem dla kultury (i języka). Grawitujecie zatem w kierunku filozofii Świadków Jehowy. Oni też psioczą na rozwój cywilizacji, po czym wsiadają do eleganckich samochodów, by udać się (na przykład) do "kościoła".

Zapoznałem się również z treścią pierwszego numeru "Krzyża Południa". Jeden numer – słaba to podstawa do uogólnień. Mimo to zaryzykuję – w oparciu o inne, własne obserwacje – postawienie diagnozy: przyczynę upadku czasopiśmiennictwa polonijnego upatruję we… wzroście Polski ("Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej"). Minęły bezpowrotnie (?) czasy, gdy na emigrację udawał się kwiat polskiego społeczeństwa. I dlatego współczesne życie na emigracji jest TANDETNE: nieprawda, że na bezrybiu rak moze udawać rybę! To, co dla Jędrzeja Krajni jest kryzysem tożsamości, dla mnie stanowi przede wszystkim kryzys JAKOŚCI (emigrantów).

Powyższe wystarcza, by zdecydowanie ostudzić mój zapał do… "obumarcia" (na rzecz Nowej Zelandii).

Dr Cris Iwan
Podobne strony
1 aleister.republika.pl
2 irciaq901.republika.pl
3 cashoob.republika.pl
4 asenglish.republika.pl
5 k1elo.republika.pl

17. O patronach dalekich podróży

Przeczytałem dwa artykuły (?) opublikowane w piśmie "Wprost":
1) http://195.216.113.93/02.14.1999(846)/s88.htm
2) http://195.216.113.93/03.07.1999(849)/s102.htm
Obydwa autorstwa pana Olgierda Budrewicza.

Przy słowie artykuły postawiłem znak zapytania. Bo mamy tu raczej do czynienia ze zwykłą reklamówką turystyczną. W Nowej Zelandii takie teksty opatrzone są napisem "Advertisement". I czytelnik nie ma wtedy żadnych złudzeń (co do charakteru informacji zawartej w "artykule").

Prawdziwa Nowa Zelandia wygląda zapewne inaczej (od tej opisanej przez pana Budrewicza). I nie o faunę i florę tu idzie!

Pan Budrewicz wspomina o PATRONIE swej długiej podróży. Trudno mi uwierzyć, by firma Air New Zealand była taką "funkcją" zainteresowana. Bo, jako żywo, nigdy na Okęciu nie widziałem samolotu z napisem Air New Zealand na kadłubie! Zatem mam prawo przypuszczać, że SPONSOROWANIEM "długiej podróży" (czy też "superatrakcyjnej wycieczki") zajmował się (jeszcze) ktoś inny.

Niejako przy okazji zapytam o rolę w tym przedsięwzięciu owego "polskiego milionera z Auckland". W jaki sposób "grupa dziennikarzy z Warszawy" uzyskała telefoniczne poręczenie swojej rzetelności majątkiem owego pana? Czyż w książce telefonicznej są informacje o takich panach, skłonnych do "poręczeń"?

Nie mam pretensji o banalność tekstów pana Budrewicza. Ale czyż zwykła uczciwość dziennikarska nie powinna nakazywać rzetelnego wskazania źródła finansowania "dalekiej podróży"? Taka informacja potrzebna jest uważnemu (ostrożnemu) czytelnikowi do poznania motywów, jakimi kierował się autor. A stąd już tylko krok do oceny "spontaniczności" (zatem i wiarygodności) publikowanego tekstu!

Również "Rzeczpospolita" zamieściła reklamówkę turystyczną o Nowej Zelandii:
http://www.rzeczpospolita.pl/Pl-asc/dodatki/turystyka_971112/turystyka_a_2.html

Autorem tego tekstu jest Aleksander Rawski. "Nowa Zelandia jest doskonałym miejscem dla tych, którym wyobraźnia podpowiada obraz raju jako krainy dziewiczej przyrody i USMIECHNIĘTYCH LUDZI (podkr. moje – C.I.)". Szkoda, że pan Rawski ani słowem nie wspomniał o patronie swojej "dalekiej podróży". Taka informacja mogłaby być kluczem do oceny szczerości uśmiechu owych ludzi. Moje wątpliwości wynikają z faktu, że w Nowej Zelandii mamy jeden z najwyższych w świecie wskaźników samobójstw (zwłaszcza wśród młodych ludzi). Sprawa ta wymaga odrębnego potraktowania. Teraz sięgnę ponownie po tekst pana Rawskiego: "Obecnie Maorysi stanowią zaledwie dziewięć procent trzyipółmilionowego społeczeństwa. Są gościnni". Dlaczego autor w ocenie gościnności społeczeństwa nowozelandzkiego ograniczył się tylko do Maorysów? A co z calą resztą (91%) mieszkańców Nowej Zelandii?

Koncentrując się na Maorysach, pan Rawski wypaczył zupełnie obraz Nowozelandczyków. Prawdą jest, że Maorysi "na powitanie – prastarym zwyczajem – wystawiają język". Prawdą też jest, że polscy górale noszą charakterystyczne stroje góralskie i ciupagi. Zwłaszcza na ulicach… Warszawy (na przykład w czasie obchodów "święta plonów").

Maorysi demonstrują ów "prastary zwyczaj" w celach komercyjnych. Budzi to uzasadniony sprzeciw białych Nowozelndczyków (tzw. Pakeha). Bo w kulturze Zachodu wywalony jęzor ma zupełnie inna wymowę!

Na podstawie tekstu pana Rawskiego można odnieść wrażenie, że na ulicach widzimy Maorysów "pocierających się z gośćmi nosami". Moi znajomi Maorysi nigdy nie próbowali przywitać się ze mną w ten sposób. Natomiast wielokrotnie widziałem owo "pocieranie się nosami" w… telewizji! Zatem jaki świat starał się opisać pan Rawski?

Innego zapewne patrona dalekiej podróży (tym razem z Nowej Zelandii do Polski) znalazł Skott Alexander Young. Wymagania jego patrona odczytać można z podtytułu artykułu, opublikowanego w The New Zealand Herald*: "Skott Alexander Young experiences madness and terror in Eastern Europe". Ów pan dwojga imion jest z pewnoscią zbyt MŁODY, by widzieć świat we właściwym świetle.

Pan Young skoncentrował się w swoim artykule na przedmieściach Warszawy i Krakowa. Z wycieczki do Warszawy zapamiętał tylko tyle: "In the early hours, we were on the outskirts of Warsaw, a seemingly endless succession of mudsplattered concrete buildings. P.J. O'Rourke put it best: ". Nie w lepszym świetle – chodzi oczywiście o te godziny poranne – został "opisany" Kraków: "Then I was on a train bound for Krakow. After two hours of drab, flat farmland, the train pulled into Krakow. More cement ugliness on its outskirts…".

Nowozelandzki reporter musiał mieć hojnego patrona! Kilka tysięcy dolarów za tak "rewelacyjne" informacje o Warszawie i Krakowie! Gwoli ścisłości, tekst pana Younga opublikowano w stałym dodatku turystycznym "Travel".

Artykuł Younga o Polsce okazał się interesujący dla jednego z uczniów Onehunga High School. Uczniowie otrzymali kiedyś do opracowania temat "Turystyka". Źródłem informacji miała być prasa. Jeden z Chińczykow wyszperał właśnie tekst pana Younga. Demonstracyjnie pokazywał ten artykuł w klasie. A to dlatego, że pobił się kiedyś z moim synem Łukaszem. Chińczyk uznał, że tekst o Polsce posiada "walory", dzięki którym nadaje się do pognębienia rywala.

Obywatele Budrewicz, Rawski! Wzywam was, abyście stanęli do dzisiejszego apelu!!! (obaj wykazaliście oznaki śmierci intelektualnej).

*NZ Herald, Tuesday, February 8, 2000, D4

16. O nagrodzie "za całokształt" (raz jeszcze)

Okazuje się, że nie tylko mnie zaniepokoiło uzasadnienie przyznania Wajdzie Oscara. Nagroda "za całokształt" jakoś dziwnie mocno kojarzy się z "nagrodą pocieszenia".

Z artykułu Elżbiety Binswanger ( http://www.nasza-gazetka.com/ng2000_1/wajda_p.htm) dowiedziałem się, że ów Oscar "za całokształt" został właściwie przyznany… polskiej kinematografii. Ciekawe, czy członkowie Rady Gubernatorów Akademii pomyśleli o tym (przyznając nagrodę Wajdzie).

Oscar dla polskiej kinematografii! Rozumowanie, które doprowadziło panią Elżbietę do tego stwierdzenia, jest dość karkołomne: Wajdzie przyznano Oscara, Wajda pracował z aktorami (ludźmi filmu w ogóle), zatem Wajda dzieli swój sukces z… polską kinematografią.

W dalszej części tekstu pani Elżbieta stara się uzasadnić decyzję przyznania Oscara Wajdzie (i polskiej kinematografii). I trudno się dziwić, wszak stwierdzenie "za całokształt" brzmi zdecydowanie mało ambitnie.

Pani Elżbieta dopatrzyła się czterech czynników, które zadecydowały o przyznaniu nagrody. Otóż polska kinematografia (i Wajda) otrzymali Oscara za:

1. styl ("ale nie tylko"),
2. piękne, szlachetne Polki,
3. przepiękne krajobrazy,
4. wartości niepowtarzalne (sic!).

Ależ to daje się wyrazić prościej! Wystarczą tylko dwa słowa: "za całokształt". Zatem żadne zabiegi słowne nie zmienią faktu, że polska kinematografia otrzymała od "dobrych wujków z Hameryki" właśnie nagrodę pocieszenia. Wajda zresztą też.

15. O imporcie ołówków do Nowej Zelandii

"Gdy kupiłem sobie ołówek za 49 centów, już nazajutrz zaciął się i był do niczego. Sprzedawca, do którego udałem się z prośbą o naprawę, wielokrotnie powtarzał w tonacji crescendo: It is a good pencil! - aż wpadł w gniew i omal nie wyrzucił mnie za drzwi. Wiele czasu upłynęło, nim zrozumiałem, że zadaniem tego ołówka wcale nie było spisywanie mych arcydzieł, lecz najszybsze zepsucie się, w interesie jego fabrykanta (podkr. moje - K.I.)" Tak pisał Jerzy Wittlin w czasie swojego przymusowego pobytu w USA.

Przed wyjazdem (dobrowolnym) do Nowej Zelandii, zajrzałem do jakiegoś rocznika statystycznego i znalazłem wykresy podobne do zamieszczonych poniżej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wykresy te są ściśle powiązane z ołówkami Wittlina.

Nowa Zelandia znana jest w świecie ze swoich eksperymentów socjalnych (social experimentation). Podobne, ale chyba na mniejszą skalę i zdecydowanie krócej, prowadził doktor Mengele. Zezwalała mu na to trupia główka na jego czarnej, wojskowej czapie.

Spójrzmy na wykres (Rys. l). Te czarne słupki to liczba ołówków importowanych; te jaśniejsze - liczba ołówków zepsutych. Import ołówków zależny jest od polityki imigracyjnej Nowej Zelandii. Polityka ta jest całkiem przejrzysta. Jeden z ekonomistów nowozelandzkich na łamach the New Zealand Herald wyłuszczył ją: zwabić (lure) jak najwięcej zasobnych ołówków (kokietując na przykład warunkami naturalnymi tego kraju). Okazuje się przy tym, że takie wabienie to całkiem intratne zajęcie. Potwierdzi to z pewnością pan Jacek Antkowiak (ksywa Andvick), "dzięki" któremu pewna liczba polskich ołówków znalazła się na nowozelandzkim rynku. Mogę o panu Jacku powiedzieć nawet cieplej: drogi. A to ze względu na bokserskie ceny jego usług. Drogosz (Leszek).

Turyści, bogatsi o nowe wrażenia, z pewnością są zadowoleni. Taki jest zresztą cel turystyki. A co z nabitymi w butelkę - bo sypnęli większym groszem niż turyści - kandydatami na Nowozelandczyków? [Demographic Trends 1998, s. 99]

Ołówki po przyjeździe do nowej ojczyzny chciałyby być użyteczne. Już na miejscu okazuje się, że tak naprawdę to te ołówki nikomu nie są potrzebne. Jeden z ołówków, rodem z Bośni, tak się rozsierdził, że rząd pani Shipley będzie miał do czynienia z UN za rażące naruszenie praw ołówka.

Może ktoś zapytać, jaki sens tkwi w takim imporcie ołówków. Odpowiedź znaleźć można w jakimkolwiek roczniku statystycznym. Kraj liczy ok. 3,5 mln mieszkańców (nie licząc owiec). Mieszkańców nie najwyższego lotu (ludzie mściwi, egoistyczni, ogromnie zakompleksieni). Żadnego przemysłu. Mimo istnienia tzw. Immigration industry czy sex industry. Żadnej przyszłości (to stwierdza zatemperowany - więc nie tępy - ołówek po przyjeździe tu). Ołówki przyjeżdżają najczęściej z dorobkiem swojego życia. Wystarcza to na kilka lat. Gdy zapasy się wyczerpią, ołówki wracają (jeżeli mają do czego i za co). Dlatego wysokość słupków czarnych i szarych (patrz Rys. l) jest prawie taka sama. A to oznacza stan równowagi dynamicznej - woda wpływa i wypływa poruszając przy tym turbinkę zwaną ekonomią Nowej Zelandii. Woda traci swoją energię potencjalną (ołówki - swoje pieniądze) i dzięki temu turbinka jakoś tam się kręci.

To wynik ponad 25 lat obserwacji! Stąd może być tylko jeden wniosek: Immigration to New Zealand the wrong choice! [Demographic Trends 1998, s. 101]

Dla Nowej Zelandii najważniejszy jest przepływ emigrantów. Zaburzenia w gospodarce występują, gdy net migration jest różna od zera. Jednakże za tym prostym równaniem net migration == 0, kryją się ludzkie tragedie. I słusznie, że bośniacki ołówek złożył pozew do Międzynarodowego Trybunału w Hadze. Historia niestety lubi się powtarzać. Doktor Mengele dożył bezkarnie sędziwych lat w Argentynie. A na domiar złego "rzadko kiedy tubylcy czytają to, co o nich napisali (...) podróżnicy. Tubylcy egzotycznych krajów - to przeważnie analfabeci. Z pewnością żaden szczep, opisywany w książkach Ossendowskiego, nie ma możności kontrolowania jego drukowanej o sobie opinii, przez co praca podróżnika ma tylko jednostronną wartość" (to też Wittlin).

14. O dezinformacji

Było o języku, więc musi być o kłamstwie. Bo język często służy do tego, by ukryć prawdziwe myśli. Łysiak napisał: Żyjemy dzięki milczącemu porozumieniu, żeby sobie nie mówić prawdy, żyjemy więc obłudą.

Zauważyłem, że niektórzy spośród nas, emigrantów z Polski, cierpią na chorobę, której objawy po raz pierwszy zaobserwowałem u Świadków Jehowy. Mianowicie niedopuszczanie do siebie tzw. prawdy innego człowieka. Przyczyny takiego zachowania bez trudu wyjaśnia psychologia: mamy tu do czynienia ze spychaniem prawd niewygodnych do poziomu podświadomości.

Ja swoimi felietonami prawdopodobnie wydobywam te niezbyt przyjemne myśli, narażając się na niebywałą agresję. Zdaję sobie sprawę, że występuję w roli prelegenta, który przybył na oddział intensywnej terapii, by mówić o dobrodziejstwach… eutanazji.

Współczesna poetka polska, Jolanta Suska, w swoim wierszu Uzasadnienie wyroku napisała, że wrażliwość to wyrok. Dla mnie wrażliwość to drogowskaz, który pokazuje gdzie jest moje miejsce. Bo prawda jest taka, że nigdy przed klasówką nie siada się obok tumana. A miało być o kłamstwie. Więc do dzieła. Kłamstwo kwitnie wspaniale w Nowej Zelandii. Obłuda również. W całkowitej zgodności z tym, co powiedział Łysiak. Oto w piśmie Export News czytamy: "Foreign students could be contributing $1 bn annually to the New Zealand economy…". W artykule tym zamieszczono również duże zdjęcie roześmianych studentów. Pod nim napis: "The cultural and social benefit to New Zealanders of interacting with foreign students". Zatem… Żyjemy dzięki milczącemu porozumieniu, żeby sobie nie mówic prawdy, żyjemy więc obłudą.

Oglądałem kiedyś program Sally. Jedna z uczestniczek programu twierdziła, że każde słowo zapisane w Biblii jest szczerą prawdą. Prowadząca program zapytała o długowieczność proroków. Czy jest możliwe, aby człowiek żył np. 900 lat. Mnie nasunęło się inne pytanie. Zajrzyjmy do Biblii, do Ewangelii według Mateusza, rozdział I, wers 24 i 25. Cytuję: So when Joseph woke up, he married Mary, as the angel of the Lord had told him to do. But he had no sexual relations with her before she gave birth to her son. And Joseph named him Jesus.

I tu moja wątpliwość: czyżby Mateusz sypiał z nimi? Mógłbym uwierzyć Józefowi, ale informacji udzieliła nam przecież osoba trzecia! Nie są to tylko moje wątpliwości. Oto w książce pt. Tato, William Wharton pisze: Przyglądam się Marii. Kiedy urodziła Jezusa, nie mogła mieć więcej niż szesnaście, siedemnaście lat. Załóżmy, że Archanioł Gabriel rzeczywiście do niej zstąpił, powiedział jej, że ojcem jest Bóg i że dziecko też będzie Bogiem, pouczył, jak je nazwać – ale czy ona nadal w to wierzyła w siedem, osiem miesięcy później? A Józef – jeżeli rzeczywiście nie sypiał z Marią, to co sobie myślał?

I dalej w tej samej książce: Patrzę na te dwa obrazy i w głowie mi się mąci. Zawsze popierałem i popieram fantazje – tyle że to miała być prawda.

Józef mógł sypiać z Marią lub nie – jego strata. Innego kalibru wątpliwości budzi sprawa zmartwychwstania. Zaprząta ona umysły różnych epok. W Biblii znalazłem dwa szczegóły, które niepokoją. Zacznijmy od Jana, rozdział 20, wers 32 i 33: So the soldiers went and broke the legs of the first man and then of the other man who had been crucified with Jesus. But when they came to Jesus, they saw that he was already dead, so they did not break his legs.

Weźmy teraz Marka, rozdział 15, wers 44: Pilate was surprised to hear that Jesus was already dead.

Zdziwienie Piłata i niepołamanie nog Jezusowi może prowadzić do stwierdzenia, że Jezus nie umarł na krzyżu. Przepraszam, że nie będę nikogo przepraszał. Bo każdy z nas ma niezbywalne prawo do indywidualnej interpretacji Biblii. Ja po prostu z tego prawa skorzystałem.

Powróćmy do Raju. W Central Leader znajdujemy to: Teaching them (tj. uchodźców) English and encouraging them to get driver’s licences enables them to do things like apply for jobs. Obiecuję zapytać redakcję pisma o związek (zapewne dialektyczny) pomiędzy uzyskaniem prawa jazdy a składaniem podań o pracę. Póki co mogę tylko snuć domysły. Dawniej delikwent mierzył w calach liczbę odrzuconych podań. Znając grubość pojedynczej kartki i stosując proste działanie matematyczne, można dowiedzieć się ile razy nieszczęśnik był "unsuccessful". Teraz sytuacja ekonomiczna jest dużo gorsza. Więc liczba podań o pracę wzrosła do tego stopnia, że dowiezienie ich na pocztę wymaga użycia ciężarówki. A bez prawa jazdy ani rusz! Inaczej nie potrafię wyjaśnić związku (dialektycznego) pomiędzy posiadaniem prawa jazdy a składaniem podań o pracę.

13. O języku i innych dźwiękach

W ostatnim felietonie wspomniałem o panu Malinowskim i jego słynnym powiedzonku o jeleniu. Redaktor Bogdan Nowak poprzedził mój felieton wstawką dźwiękową, która zapewne miała odtworzyć porykiwania owego jelenia. Mnie te dźwięki skojarzyły się z… chrząkaniem knura.

Skoro już jesteśmy przy dzwiękach, najbardziej dopasowanym spośród nich do miejsca, w którym jesteśmy byłby ten, który można zapisać cyfrowo jako 2-5-5-5. Już podaję kod. Literze a odpowiada cyfra 1. Każdej następnej literze alfabetu łacińskiego przypisana jest kolejna liczba naturalna. Tak, proszę państwa, to jest własnie ten dzwięk. Dlaczego taki? A czyż ten kraj nie jest zamieszkany przez 40 mln owiec i około 3.5 mln osobników płci przeciwnej?

Zgadzam się, że moja ocena jest ostrzejsza od tej, którą podał fuehrer ponad 70 lat temu, zaliczając mieszkańców tego "raju" do naczelnych. Myślę, że można mu ten błąd wybaczyć, wszak w Nowej Zelandii Adolf nigdy nie był.

Idąc za ciosem, musimy wspomnieć o innym dyktatorze, tym bardziej, że mamy środek zimy (nowozelandzkiej). Z zimą kojarzą mi się różne pieśni. Na przykład taka: A Józef Stalin, a Józef Stalin dzieciątko piastuje… Przed dalszym rozwijaniem tego tematu, odwołam się do Państwa doświadczenia działania zimnej i gorącej wody na skórę. Prawda, że nie jesteśmy w stanie odróżnić tych bodźców? To znaczy, po reakcji na nie trudno powiedzieć, czy polała się na rękę woda bardzo zimna, czy tez bardzo gorąca. Po przypomnieniu tego faktu, od razu skaczemy w dziedzinę ekonomii politycznej: socjalizm i wolny rynek mają identyczne skutki – jednakowo skutecznie sieją spustoszenie. Mam tego pecha, że po socjalizmie wpadłem do, załóżmy… gorącej wody. Urynkowienie wszystkiego to… krystalicznie czysty socjalizm. Po uświadomieniu sobie tego faktu, zgłosiłem swój akces do…SWO (Socialist Workers Organisation). Zatem towarzysz Stalin jest poniekąd moim przywodcą duchowym. Przypomnę, że był on osobnikiem wszechstronnym. Pisał nawet prace językoznawcze. Chcę być godnym jego spadkobiercą, więc mam ambicję rzucenia kilku uwag na temat języka angielskiego.

Zacznę od tego idiotycznego How are you? Nigdy nie usłyszałem, żeby ktoś źle się czuł. Niezmiennie pada odpowiedź, że fantastycznie, znakomicie, extremely well itp. Ktoś może powiedzieć, że ów zwrot nie jest pytaniem o zdrowie. Zgoda. Jednak nadal utrzymuję, że nie jest to tylko zwyczajne pozdrowienie. Czyż bokser w narożniku, tuż przed walką, nie markuje ciosów, nie uderza rękawicami jedną o drugą? To właśnie odpowiednik I am fine. A więc ze mną, chłopie, nie będzie łatwo! Wszechobecna konkurencja, walka o klienta wymusza na tutejszych mieszkańcach właśnie zbliżone zachowania. Dlatego słyszymy tak często owo I am fine. Czyli nie poddaje się. I am not fine zarezerwowane jest na wyjątkowe okazje, na druzgocące przeciwności losu. Pies w takich wypadkach chowa ogon pod siebie. A my słyszymy I am not fine. To sygnał, że chwilowo niezdolny jestem do boksowania na ringu życia.

Cywilizowane społeczeństwo odkodowuje te informacje i daje czas na pozbieranie się. Już choćby z powyższego widzimy, ze język ma ogromny wpływ na artykulację świata zewnętrznego. Inaczej świat postrzegają ludzie od dzieciństwa posługujący się angielskim, inaczej my, Polacy.

Idę do sklepu. Jest późna pora. W koszyku mam zaledwie kilka rzeczy, więc przysługuje mi prawo skorzystania z ekspresowej kasy. Nie ma jednak przy niej nikogo z personelu. Patrzę wymownie na panienkę, z którą spotykam się w sklepie od trzech lat. Panienka milcząc podchodzi do kasy, coś tam grzebie, przekręca kluczyk i nagle słyszę omdlewający głos: hi, dear (na how are you pewnie już sił nie starczyło). Jaki sens ma takie pozdrowienie? Dla mnie jest ono bezwartościowe, bo jest absolutnie bezosobowe; jest podyktowane wyrachowaniem, walką o klienta. Dlatego bez chwili wahania odpaliłem: hi, hitler. Niech się dziewucha męczy, przekonana, że zapewne się pomyliłem, bo ona jednakowoż ma inne tzw. first name.

Następny przykład będzie większego kalibru. Zaczerpnąłem go z artykułu pani profesor Anny Wierzbickiej, Polki od ponad 20 lat mieszkającej i pracującej w Australii. W pracy Working at the interface of cultures pani profesor zastanawia się dlaczego w języku angielskim nie ma takich zwrotów jak: może jeszcze odrobinkę śledzika; a może weźmiesz troszeczkę tej sałatki? Posłuchajmy, co pani profesor ma do powiedzenia. Cytuje: diminutives were not needed in English speech for in Anglo culture it was not seen as appropriate to urge guests to eat more than they wanted to…

Znając jako tako Nowozelandczyków, trudno zaakceptować powyższe wyjaśnienie. Bo jak wytłumaczyć "uściślenie" dodawane do zaproszenia, że należy przyjść z własnym talerzem? Jedzenie w Nowej Zelandii ma jakąś szczególną wartość. Przypomnę, ze poczęstować gościa nie było problemem w Polsce nawet w okresie tzw. "kartkowym". Jest teraz okazja do spojrzenia na siebie: dotyczyć nas może to porzekadlł o przebywaniu wśród wron?

12. Oscar dla Wajdy widziany oczyma emigranDa

Z listu gratulacyjnego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do Andrzeja Wajdy: "Raduję się, że dziś nie tylko Polska wyraża Panu swój szacunek i podziękowanie, ale także cały świat (podkr. moje – C.I.), znamienite środowiska twórców i ludzi kultury".

Prezydentowi wtóruje marszałek Sejmu we własnym liście gratulacyjnym: "To bardzo istotne, że twórczość tak nierozerwalnie związana z naszymi narodowymi wartościami została doceniona na świecie (podkr. moje – C.I.). Najbardziej prestiżowa nagroda filmowa w rękach polskiego reżysera – to powód do dumy dla wszystkich Polaków".

"Cały świat" to 39 osób, bo tyle liczy Rada Gubernatorów Akademii, która przegłosowała kandydaturę Wajdy. Ten wynik głosowania "to również (podkr. moje – C.I.) rezultat długotrwałego lobbingu, prowadzonego przez Polaków, działających w amerykańskiej branży filmowej". Jedna z osób, które prowadziły w Hollywood kampanię na rzecz Oscara dla Wajdy była reżyser Agnieszka Holland.

"- Po prostu cieszę się, ze mogliśmy mieć maleńki (podkr. moje – C.I.) wpływ na to" – powiedziała pani reżyser.

Teraz małe sprostowanie. Wzrosła liczba ludności owego "całego świata": do 39 osób trzeba dodać liczbę osób, które miały "maleńki wpływ".

Przedstawiciele amerykańskiego środowiska filmowego też bredzą. Na przykład Richard Pena, prezes stowarzyszenia filmowego przy nowojorskim Lincoln Center.
- Wajda jest jednym z największych artystów kina w okresie powojennym. Jego utwory wytyczyły standard, do którego przymierzają się inni – ocenił Pena.

Taka wypowiedź w ustach Amerykanina jest prowokacją. A i sam Pena ma "zgagę moralną", bo dodaje:

"Z komercyjnego punktu widzenia Wajda od dłuższego czasu (podkr. moje – C.I.) nie był specjalnie widoczny w USA…".

Do amerykańskiego bełkotu na temat wartości Wajdy dołączył Michael Wilmington, krytyk filmowy "Chicago Tribune". Ów pan chełpi się "że uhonorowanie zagranicznego reżysera ma szczególne znaczenie w USA, gdzie widzowie, traktujący film wyłącznie jako rozrywkę, ignorują na ogół (podkr. moje – C.I.) światowe kino".

Powyższe zdanie oznacza dla mnie (jako dobrowolnego emigranDa), że Amerykanie wyżej cenią sobie wyniki meczów hokejowych lokalnej ligi od filmów Wajdy. Myślę, że Amerykanie nie mają prawa do bezczeszczenia kultury polskiej (podobnie nie mieli żadnego prawa do niesienia "internacjonalistycznej pomocy" dla Kosowa). Wajda jest wielki i bez amerykańskich nagród.

Powróćmy do pana Wilmingtona. Powiada on:
"- Nie uważam, by polski kontekst historyczny specjalnie przeszkadzał w odbiorze filmów Wajdy”.

Być może ma rację. Ja z kolei chciałbym podzielić się swoimi spostrzeżeniami nagromadzonymi w dalekiej, prowincjonalnej Nowej Zelandii. Pierwsza sprawa: o nagrodzie dla Wajdy nie było najmniejszej wzmianki w mediach nowozelandzkich (co z tym "całym światem" pana marszałka i pana prezydenta?). Druga sprawa: był w Nowej Zelandii Jerzy Hoffman ze swoim filmem "Ogniem i mieczem". Prasa nowozelandzka – poinformowana o przyjeździe reżysera – nie wykazała najmniejszego zainteresowania. To prztyczek w nos wymierzony polskim megalomanom.

Projekcja filmu była reklamowana w telewizji (za pieniądze Polaków tu mieszkających). Żadnego odzewu ze strony Nowozelandczyków. Jeden z nich usprawiedliwiał się, że napisy (angielskie) przeszkadzałyby mu w oglądaniu filmu! Mimo, że polskiego nie znał ni w ząb…

Myślę, że społeczeństwa USA i NZ są podobne. Mają wspólny język, a przecież od języka w bardzo silnym stopniu zależy percepcja świata zewnętrznego. Moje założenie jest takie: wnioski, jakie można wyciągnąć o mieszkańcach Nowej Zelandii są słuszne także w odniesieniu do obywateli Stanów Zjednoczonych.

Adam Michnik krzyczy w Internecie: Andrzej Wajda, wielki artysta… Czyżby w to wątpił? Amerykanie mają rozwiać wątpliwości? Czy Wajda potrzebuje poklepywania ze strony Amerykanów?

Swoją drogą Amerykanie lubią grać rolę "dobrych wujków", lubią zabawiać się cudzym kosztem. Dowód? Choćby taka loteria wizowa… Albo też inne nagrody proponowane zafascynowanemu Ameryką swiatu. Tyrmand pisał: "…za najwyższą wygraną, za los na loterii życia uznawany jest wyjazd do Stanów Zjednoczonych". Od fascynacji Ameryką nie są wolni również artyści.

Oscar dla Wajdy "za całokształt" to wyraz amerykańskiego poczucia humoru. Nagroda "za całokształt" jest chyba mimowolnym potwierdzeniem ośmieszanego do niedawna Marksowskiego prawa przechodzenia ilości w jakość.

Pozycja emigranDa pozwala mi widzieć sprawy ostrzej. Pozbyłem się chyba dożywotnio megalomanii. I staram się widzieć Polske oczyma nie-Polaka. Dlatego pytam (za komisarzem Rybą): "Kiler, po co ci ten mecz! Mało ci zaszczytów, popularności?".

11. O wyrażaniu wdzięczności

Kiedyś przeczytałem (chyba u Konwickiego) takie oto zdanie: wyrażanie wdzięczności jest istotą naszego życia. W Polsce komunistycznej zrozumiano to dogłębnie: mieliśmy akademie okolicznościowe ku czci Armii Wyzwolicielki itd. Zapotrzebowanie na wdzięczność obecne jest również na antypodach. Biorę do ręki kontrowersyjną ksiązkę Krzysztofa Starzyńskiego pod tytułem "Uśpiony agent" i tam na stronie 82 znajduję to: "Rozpoczął się (…) okres wzmożonej imigracji do Australii, głównie z Anglii i z innych krajów Europy. W Niemczech istniały wówczas obozy dla displaced persons (osób przesiedlonych), popularnie zwanych dipisami (…). Dipisów (…), kierowano po przybyciu do specjalnych obozów, aby mogli nauczyć się angielskiego i przystosować do życia w Australii. Potem musieli przyjąć na określony czas przydzielone im prace, najczęściej takie, jakich sami Australijczycy nie chcieli podejmować (…). Nawet ludzie z wyższym wykształceniem musieli ciężko pracować fizycznie, by spłacić Australii dług wdzięczności za to tylko, że ich przyjęła. Lekarze ze wschodniej Europy, których dyplomów nie chciano nostryfikować, bo sprzeciwiało się temu australijskie stowarzyszenie medyczne, byli przyjmowani na kontrakty do Nowej Gwinei, gdzie pracowali w tropikalnym buszu, podczas gdy ich australijscy przełożeni popijali whisky w przewiewnych bungalowach".

Przytoczone wydarzenia miały miejsce na początku lat 50-tych. Ze smutkiem trzeba przyznać, że do chwili obecnej niewiele się zmieniło tak w Australii jak i Nowej Zelandii. Świadczy to o głębokiej prowincjonalności tych krajów. Nie dotarło tu jeszcze, że dzisiejsi wykształceni emigranci różnią się od tych sprzed pół wieku, w pamięci których wydarzenia związane z II wojną były wciąż żywe. Nowozelandczycy nie mogą zrozumieć, że zmieniły się motywy imigracji do ich kraju, zwłaszcza z Europy. Dam przykład. Podchodzę do punktu kontroli paszportów na lotnisku w Auckland. Panienka bierze do ręki mój paszport, otwiera na stronie z wklejoną wizą i natychmiast łapie za telefon komórkowy. Każe iść za sobą. Na moje pytania odpowiada dumnym milczeniem. Bo dla niej jestem kolejnym przybyszem, który chce się wedrzeć do raju, a ona, czujna obywatelka Nowej Zelandii, wyłapala oszusta! Po mniej więcej godzinie sytuacja wyjaśniła się. Otóż każdy dokument posiada dwie daty: datę wydania i datę upływu ważności. 'Panienka z okienka' przeczytała tylko tę pierwszą… Świadoma zagrożeń, jakie niosę dla jej kraju, natychmiast zaczęła przeciwdziałać… Dodam, że cały dokument napisany był w jej ojczystym języku!

Jednym z najbliższych zadań, jakie postawiłem przed sobą, jest wyjaśnienie źródeł niechęci do imigrantów ze strony tych "gościnnych" ludzi. Jest to niewątpliwie fascynujące zagadnienie, wziąwszy pod uwagę jego drażliwość.

W jednym z moich poprzednich felietonów wspominałem o skutkach ubocznych tzw. systemu punktowego. Potwierdzenie moich przypuszczeń znalazłem w artykule, którego autorem jest dr Gareth Morgan, kontrowersyjny ekonomista nowozelandzki. Artykuł nosi tytuł: "Fewer immigrants, lower quality" i dostępny jest na stronie internetowej pod adresem:
http://www.infometrics.co.nz/infom/forum/no.talk/1999/dec99.html
Zacytuję maleńki fragment z powyższego artykułu: "…we have a long way to go to restructure our people inflow to the types that raise our ability to improve living standards of New Zealanders".

Powyższe zdanie powinno zachęcić do sięgnięcia po inne artykuły pana Morgana, publikowane na stronach Infometrics. Gareth Morgan mówi tam otwarcie o rzeczywistym celu wabienia ludzi do Nowej Zelandii. Prawda jest na tyle nieprzyjemna, że New Zealand Herald przestał drukować jego artykuły dotyczące migracji (konia z rzędem temu – Rzędzian, ty przechero! – kto znajdzie artykuł autorstwa Morgana na łamach tego dziennika).

Problem poruszony przez Morgana niepokoi także Amerykanów w odniesieniu do ich kraju. James R. Edwards w notatce "Widen the door for skilled foreigners" pisze m. in. : 'Big business and the high-tech industry are clamoring for another near-doubling of the annual quota of H-1B visas, which allow skilled foreigners to live and work in the United States for up to six years. The US needs skilled foreigners, but this is the wrong way to get them here'; cały tekst można znaleźć na stronie
http://www.csmonitor.com/durable/2000/01/10/p11s2.htm
Zbieżność wyżej wspomnianych tekstów jest dla mnie zaskakująca, wszak USA nie prowadzi naboru imigrantów przy pomocy systemu punktowego. Wniosek stąd chyba taki, że imigranci przechytrzyli społeczności, które ich przyjęły: przyjeżdża jeden spełniający kryteria, a następnie – po upływie pewnego czasu – ściąga całą bliższą i dalszą rodzinę, w oparciu już o inną kategorię imigracyjną (np. tzw. łączenie rodzin). To sygnał, że nie można jednoznacznie potępiać Nowozelandczyków za to, ze dbają o swoje (i chyba tylko swoje) interesy. Gdyby jednak choć trochę chcieli zadbać o imigrantów (a nie tylko o ich pieniądze)… Z pewnością nie byłoby wtedy masowego odpływu ludzi z NZ. Nie to jednak jest głównym zmartwieniem Nowozelandczyków. Zaniepokojeni są dopiero wtedy, gdy ludzie nie chcą tu przybywać ze swoim "pozytywnym wkładem w ekonomię Nowej Zelandii".

Wtedy słyszymy jak to bardzo Nowozelandczykom zależy na tym, aby populacja ich kraju nie zmniejszała się. Proszę przeczytać jeden z tych obłudnych tekstów. Nosi tytuł "Populating Christchurch", a dostępny jest na
http://www.press.co.nz/2000/03/000120o00.htm (unavailable)
Z radością dostrzegam ostatnio ślady tego, że Nowozelandczycy uświadamiają sobie konieczność zmiany sposobu traktowania imigrantów. Oto w the New Zealand Herald znajdujemy artykuł pod zaskakującym tytułem: "Good people need to be welcomed". Zaskakującym dlatego, że – gdybym był np. 'babcią klozetową' – nie odważyłbym się zapewne umieścić na drzwiach toalety napisu: "proszę nie pluć na…sufit!". Bo chyba nie miałbym powodu, aby traktować ludzi – w tym przypadku "z potrzebą" - jak skończonych debili. Nawiasem mówiąc owi "good people" kojarzą mi się z… prezerwatywą: i jedno i drugie jest tak samo pojemne, bo uniwersalne.

Szczególnie interesują mnie sprawy asymilacji, adaptacji nowych imigrantów. Wziąłęm kiedyś do ręki artykuł dotyczący tych spraw. Rozczarowany odrzuciłem, bo facet chciał mnie przekonać, że owe problemy można opisać… równaniem różniczkowym przez niego ułożonym. Tylko czekać, kiedy Michalina Wisłocka w nowych wydaniach swych książek będzie stosować owe równania do opisu zachowań ludzi. Byłoby to nawet w pełni uzasadnione, bo przecieżz równania RÓŻNICZKOWE dotyczyłyby aktywności RÓŻNYCH płci w sytuacjach parterowych!

Skoro inni siegają po nauki ścisłe, zrobię to i ja! Jeszcze w szkole podstawowej nauczono mnie trzeciej zasady dynamiki Newtona: akcja równa jest reakcji. To znaczy nowozelandzkiej akcji powinna towarzyszyć równa jej polska reakcja. Z ubolewaniem stwierdzam, że ta zasada jest systematycznie naruszana w Nowej Zelandii (czy tylko tu?). Często Polacy - widząc, że obrazek Nowej Zelandii, nakreślony w biurach imigracyjnych, odbiega zdecydowanie od twardej rzeczywistości – biorą sobie odwet na… Polsce! Jakby w ten sposób - tj. kalając własne gniazdo - chcieli uzasadnić swój dalszy pobyt w nowozelandzkim raju…

10. Polonia (nowozelandzka)

Po jednym z moich radiowych felietonów redaktor Bogdan Nowak wyemitował piosenkę Góralu, czy ci nie żal…. Jest tam dalej sugestia "…wracaj do chat". Może i ma rację. Bo ktoś moje felietony może odebrać i tak: chodzi jeleń po rykowisku i ryczy, bo ma cieżkie życie. To znane powiedzonko Kazimierza Brusikiewicza, popularnego "panie Malinowski".

Nadarza się okazja, aby zająć się tutejszą, nowozelandzką polonią. Choćby w ramach rewanżu za zadedykowaną piosenkę.

W jednej ze swoich audycji redaktor Bogdan Nowak przedstawił sprawozdanie z "zebrania literackiego". Pan Bogdan ubolewał, że ludzie, którzy chcą zajmować się literaturą, nie wykazali więcej pomysłowości w nazwaniu swojego kółka zainteresowań. Pomogę im przedstawiając swoją propozycję. A może tak nazwać te spotkania warsztatami literackimi? Być może są tu ludzie rozmiłowani w języku telewizyjnym z okresu, kiedy swój urząd sprawował towarzysz Kazimierz Barcikowski.

W sprawozdaniu z "zebrania literackiego" wyeksponowany został wiersz Słowackiego Smutno mi Boże. Mam pytanie: a dlaczegóż to smutno? Przecież Polska jest teraz krajem demokratycznym. Każdy może pozbyć się smutku w bardzo prosty sposób: wykupując w Green Light Travel bilet w jedną stronę. Zatem też mogę w tym miejscu zanucić: "wracaj do chat".

Skoro jesteśmy przy Słowackim, mam propozycję. Przy następnych "warsztatach literackich" należałoby omówić ten utwór Słowackiego, który wszyscy przerabialiśmy w I klasie liceum: jest tam opisany wariat, który wzniósłszy ramię twierdzi, że podtrzymuje w ten sposób cały świat. Ma to związek ze środowiskiem emigracyjnym. Oto weźmy najnowszy numer czasopisma Password (a magazine for new speakers of English). W artykule pt. Changing jobs in New Zealand, Tania Pavlenko, Rosjanka z Rygi przedstawia swoja "karierę" (cudzysłów uzasadniony) w Nowej Zelandii. Była w swoim kraju geofizykiem. Wnoszę stąd, że ma wyższe wykształcenie. Po zorientowaniu się, że jest bez szans w znalezieniu pracy w zawodzie, dokonuje odkrycia: I decided to look for another job.

Decyzja okazała się słuszna: Tania Pavlenko znalazła pracę jako "a laboratory assistant" w szkole. I wykonuje teraz czynności, którym można sprostać po kilkudniowym zaledwie przyuczeniu. W sumie można byłoby ze smutkiem pokiwać głową nad losem Tani Pavlenko. Jest to jednak niemożliwe, bo pani Tania kończy opis swojego sukcesu na nowozelandzkim rynku pracy stwierdzeniem: I liked my old job, but I enjoy my new job much more. Kiedyś Mieczysław Jastrun spłodził wiersz pt. "Ja, Anna Żywioł". Owa Anna mówiła o wdzięczności, jaką czuje dla władzy ludowej za to, ze ta władza nauczyła ją wielu pożytecznych rzeczy, m. in. czytania i pisania. Po tylu latach Annę Żywioł zastąpiła Tania Pavlenko. I myślę, że nie tylko ona. Przyjrzyjmy się sobie. Przecież i w naszym środowisku znajdziemy ludzi, którzy sklonni są powtarzać dowolne brednie spreparowane przez chciwych, obłudnych Nowozelandczyków. Bo prowincjusz nigdy nie przyzna się do upadku. To nie ja, to Tyrmand (Leopold).

A oto dalsza moja propozycja. Dlaczegóż nie można byłoby zająć się przy kolejnych "warsztatach literackich" książką Krzysztofa Starzyńskiego pt. "Uśpiony agent"? Nieprzypadkowo wybrałem tę książkę. To idealny przykład na zilustrowanie psychopatologii życia emigracyjnego. Ale o tym przy kolejnym spotkaniu z Państwem. Teraz tylko moja sugestia: książka Starzyńskiego powinna być czytana równolegle z "Obłędem" Jerzego Krzysztonia. Bohaterem Obłędu jest facet, któremu ubzdurało się, że jest… agentem obcego wywiadu. Zaprosił go kiedyś znajomy do lokalu o nazwie Kryształowa. Dlaczego zaproszono mnie do Kryształowej? – pytanie to dręczyło bohatera. Aż chory umysł podsunął rozwiązanie. Widocznie "centrala" bardzo wysoko ocenia jego działalność i dano temu wyraz poprzez zaproszenie do Kryształowej (a nie np. do Popularnej, czy Pospolitej). A zadania tego podjął się znajomy, który "naprawdę" jest kurierem!

Czy zastanawialiście się Państwo nad tym, dlaczego każdy tzw. Polonus stara się być przynajmniej raz w roku w Polsce? Tęsknota? Nie, proszę Państwa. To zbyt prostackie wytłumaczenie. Ja znalazłem wyjaśnienie tego faktu w książce Jerzego Putramenta. Tytułu nie pamiętam (być może Na drogach Indii). Napisana jakieś 30 lat temu. Putrament postawił mniej więcej taką diagnozę: egzotyka ma sens tylko wtedy, gdy zostanie skonfrontowana z miejscem rodzinnym. Znaczy to tyle, że trzeba przyjechać, pokazać się sąsiadom, zamanifestować swoją domniemaną odmienność, mająca sugerować przynależność do "lepszego" świata. I wracać, żeby po roku pobytu w raju (czy też czyśccu) na nowo dokonać konfrontacji po to, aby uzasadnić swój dalszy pobyt w raju (czy tez czyśccu). Tych częstych podrózy do kraju nie da się wytłumaczyć tęsknotą, bo następny ruch to już tylko szach-mat: góralu, jeśli ci żal, wracaj do chat.

9. O polityce imigracyjnej Nowej Zelandii

Ludzie zamieszkujący wyspy mają w sobie zawsze coś pierwotnego dzięki swej samotności. Wyspa rodzi odosobnienie, odosobnienie zaś rodzi siłę. To słowa Napoleona. Czy można tę myśl cesarza uogólnić na Nową Zelandię? Myślę, że tak. W trakcie wywodu wyjdzie na jaw o jaką to silę może chodzić w tym wypadku.

Punktem wyjścia rozważań uczynię program telewizyjny pt. Lange on the Immigration Explosion. David Lange, były premier Nowej Zelandii, zajął się w swoim programie nie tylko uchodźcami, ale równiez współczesnymi imigrantami. Był to pierwszy tego typu program, w którym tak otwarcie przedstawiono nabitych w butelkę, tj. owych współczesnych imigrantow. Nie ma sensu streszczanie filmu. Zastanówmy się, czy Nowozelandczycy poczuli się winni tego, że wielu wartościowych ludzi zostało wystrychniętych na dudka. Po tym programie można już zorientować się jaką to siłę zrodziło nowozelandzkie, wyspiarskie osamotnienie. Niewątpliwie chodzi o siłę hipokryzji.

Program Langego pozornie tylko był obiektywny. Obrazki rozgoryczonych imigrantow byly jak najbardziej autentyczne. Ale dalej - to już typowa, nowozelandzka manipulacja. Lange chciał nas przekonać, że trudności imigrantów wynikają przede wszystkim z chaosu w polityce imigracyjnej. Więc ten świat jest tak skonstruowany, że mimo najlepszych chęci, zawsze wynik będzie troszeczkę inny od zamierzonego. Dobrzy Nowozelandczycy z jednej strony i oporna, złośliwa materia z drugiej. Panie Lange! Pod szpic to Szweda, Polak się nie da! Ano pokażmy, że się nie da.

Zacznę od prostej analogii. Turbinka wodna, aby była efektywna musi mieć zapewniony przepływ wody. Istotny jest tu stan równowagi dynamicznej – woda wpływa i wypływa, dzięki czemu turbinka jakoś tam się kręci. Turbinka w naszej analogii to gospodarka nowozelandzka. Przepływ wody – to strumień ludzi, imigrantów. Wpływają do kraju ze swoim dorobkiem. Każdy przybywający chce normalnie żyć. Więc zaczyna nowe życie od wydawania przywiezionych pieniędzy na zakup pralki, lodówki, samochodu czy nawet domu. Nowozelandczycy to jednak Żydzi Pacyfiku.

Zazwyczaj jest tak, ze sprzedający zmuszony jest eksportować swoje towary. Siła nowozelandzka jest ogromna: wmówić dorosłym przecież ludziom, żeby tu przyjechali (na swój koszt) i poczynili zakupy – to zaiste szatańska umiejętność! Woda spadając na łopatki turbinki traci energię potencjalną, imigranci swoje pieniądze. Woda musi odpłynąc. Co z imigrantami już spłukanymi? Musi być zapewniony odpływ, bo w przeciwnym wypadku grozi unieruchomienie turbinki. Pazerni Nowozelandczycy o tym też pomyśleli. Po trzech latach (tyle mniej więcej czasu potrzeba na wyssanie) imigranci dostają na otarcie łez paszporty i odpływają, najczęściej do Australii, w złudnej nadziei, że tam będą traktowani jak ludzie. Nieszczęśnicy nie wiedzą, że jako spłukani są mało atrakcyjni. Dla uzasadnienia swoich podejrzeń przytoczę tytuł, który znalazłem w gazecie: Do we need skilled immigrants when the skills are here? Naiwni! Przecież chodzi o przepływ! Nawet jeśli jeszcze są, to już na pewno bez energii potencjalnej.

Zwróćmy uwagę, że ilekroć pojawi się problem odpływu (ucieczki) imigrantów, zawsze można znaleźć wzmiankę o dopływie. Biją na alarm właśnie wtedy, gdy dopływ wysycha. Zaczynają nagłaśniać odpływ i bujają o chaosie w polityce imigracyjnej. Takie zachowanie dobrze znamy z okresu socjalizmu w Polsce. Gdy już wszystko się waliło i każdy wiedział, że Marks jest bankrutem, ludzie odpowiedzialni za ten stan rzeczy zaczęli mówić o reformowaniu socjalizmu, o budowie socjalizmu z ludzką twarzą. Socjalizm tak – wypaczenia nie! Sytuacja w Nowej Zelandii jest identyczna: imigracja tak – chaos nie! Tu nie ma chaosu. Jest natomiast świadoma polityka: zwabić, złapać, wyssac i wyrzucić. Tak działa na przykład pająk. I społeczeństwo kanibali w przededniu XXI wieku. Jest jednak na to sposób: Międzynarodowy Trybunał w Hadze.

8. Obłudny gospodarz, czyli Nowa Zelandia z bliska

Jako mieszkańcy Warszawy nie mieliśmy zbyt wielu okazji do zaobserwowania wielkiej milości naszych dzieci do wszelkich istot żywych. Choć tę miłość przeczuwaliśmy. Łukaszek, jako dwuletni chłopczyk, widząc psa na ulicy, prosił: mama, urodź mi taki pies! Wyjątkiem były okresy wakacji. Wtedy Michasia ropuchę przytulała do policzka (a może i ją całowała?), gorsząc tym innych letników. Nowa Zelandia dała możliwość zrealizowania marzeń o posiadaniu różnych żywych stworzeń. Poprzez te pasję, a właściwie jej konsekwencje, można było lepiej poznać społeczeństwo nowozelandzkie.

Mamy teraz królika, ślimaki wodne i "naścienne" (to te, które rozbiegły się po mieszkaniu), psa, koty i oczywiście myszki. Koty nieraz "poczęstują się" zawartością klatki, więc populacja musi być odbudowywana w oparciu o pobliski sklep zoologiczny. Myszki są bardzo sprytne. Potrafią tak wysoko podskoczyć, że… No właśnie, nadarzyła się okazja, by lepiej poznać nowozelandzką high school (odpowiednik polskiej szkoły średniej).

Mateusz ma zwyczaj zostawiać swój plecak szkolny w kącie pokoju. Czasami w plecaku pozostaje niedojedzona kanapka z drugiego śniadania. Pewnego dnia dzwoni telefon. Miły głos w słuchawce zaprasza mnie do szkoły, bo Mateuszowi grozi trzydniowe zawieszenie w czynnościach ucznia. Zareagować trzeba szybko. Następnego dnia, wczesnym rankiem udaję się do szkoły. Dyrektor przedstawia powody zawieszenia. Jednym z głównych jest… śliczna, biało-czarna myszka. Pewnie wieczorem weszła do plecaka. Dopiero w szkole Mateusz zauważył pasażerkę. Chłopcy nie boją się myszy. Mateusz, zamknąwszy myszkę w dłoni, zaczął dopytywać się, czy znajdzie się chętny do zaopiekowania się myszką na czas lekcji. Wszystko chyba uszłoby płazem, ale ten ogon! Choć długi, to jednak ordynarnie prosty (więc nie kręty), różowy (zatem nie cętkowany) i najcięższą jego przewina: nieowłosiony!

Tutaj nastąpił dyrektorski, szczegółowy opis fizyki (więc z naciskiem na ruch) wystawania mysiego ogona z zamkniętej dłoni oraz psychologii działania tegoż mysiego organu na personel szkolny złożony z niesamowitej liczby sekretarek wszelkiej maści (nie jestem rasistą) i potężnej armii (walka z bezrobociem) tzw. zastępców dyrektora. Sobie mogę pogratulować, że widząc szczere, dyrektorskie obrzydzenie (pomieszane z autentycznym oburzeniem: takie zachowanie nie jest tolerowane w żadnej kulturze!) nie parsknąłem równie szczerym (choć nie dyrektorskim) śmiechem.

Co z tej bajki o zwierzętach może wypływać dla Polaka? Nie, nie chodzi mi o morał (którym musi kończyć się każda taka bajka), ale o świadomość odmienności naszej natury i… kultury (skoro już obywatel dyrektor-globtroter zahaczył o tę sferę). Myślę, że my Polacy radośniej patrzymy na świat. Dziwiła mnie (i nadal dziwi) tak wielka tutaj liczba samobójstw, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Według źródeł nowozelandzkich, każde następne pokolenie jest coraz bardziej pogrążone w depresji. W tym kontekście irracjonalnie brzmią zapewnienia nowych imigrantow (które tak chętnie są podchwytywane przez nowozelandzką prasę) o wyborze tego kraju przez wzgląd na dobro dzieci.

Ładna mi przyszłość! I stąd mój kłopot. Bo co zrobić ze zwierzętami? Zwłaszcza z naszym kochanym psem Trolem, który nie chce być mieszkańcem Nowej Zelandii, choć powinien – ze względu chociażby na swoją urodę. A propos – jak należałoby nazwać ładną dziewczynę w Nowej Zelandii? Odpowiedź: turystka! Z walorami ciała wiążą się w jakiś sposób przymioty ducha. A jakaż to dusza może być w urodziwym narodzie sklepikarzy? Nie da się ukryć, że kochają oni pieniądze. Swoją politykę imigracyjną tak ksztaltują, by nie była to miłość li tylko platoniczna.

Pieniądze imigrantów noszą tutaj specjalną nazwę: pozytywny wkład w ekonomię Nowej Zelandii. Iluż to ludzi nabrało się na tzw. system punktowy! System ten zapewniał i zapewnia napływ imigrantów (czytaj: gotówki). W systemie tym kandydat na Nowozelandczyka otrzymuje punkty za posiadane wykształcenie, staż pracy i to w takiej liczbie, że niejako automatycznie przyznawana jest mu wiza imigracyjna. Wydawać by się mogło, że właśnie brak takich ludzi (tj. wykształconych i z odpwiednim stażem zawodowym) odczuwa współczesna Nowa Zelandia. Nic bardziej błędnego!

Rozumowanie Nowozelandczyków jest bardzo proste. Człowiek wykształcony powinien w zasadzie dobrze zarabiać. Jeżeli staż pracy jest długi, to i posiadane "walory" (materialne) są z pewnością znaczne. Dlaczego taki ktoś nie miałby przywieźć tego wszystkiego do pięknej Nowej Zelandii? No i niestety, przywozi. Często cały swój dorobek życia. Tu na miejscu okazuje się, że owszem jest praca, jeśli delikwent za własne pieniądze wykreuje miejsce pracy dla siebie i najlepiej, niejako przy okazji, dla kilku miejscowych bezrobotnych.

Powyższe wystarcza, by przytoczyć morał: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma (jednoznaczność zapewniona rozpadem ZSRR).

7. Strzeż się pociągu…do Nowej Zelandii (Zapiski emigranDa)

Nie, nie przeoczyliście się szanowni słuchacze: własnie zapiski emigranda. Wszak słyszymy pront oraz prondu. Dlaczegóż nie mogłoby być emigrant oraz w dopełniaczu emigranda? (zapiski na przykład). Wszelkie natomiast inne skojarzenia są "czysto przypadkowe".

Będziemy rozmawiać o emigracji do Nowej Zelandii. Zacznę od pewnego zdarzenia. Przed kwiaciarnią widzę ogłoszenie tej treści: 10 róż za 10 dolarów!! Po co mi 10 róż? Potrzebuje tylko trzy. Więc liczę, że trzeba będzie zapłacić trzy dolary. Sprzedawca był innego zdania. Chciał ode mnie 6 dolarow. Można zapytać: czy ten świat nie jest matematyczny?

W rzeczywistości nie byłem aż tak naiwny w tej kwiaciarni. Nie można tego niestety powiedzieć o mojej emigracji do Nowej Zelandii. Zatem byłem naiwny. To jest punkt wyjścia moich rozważań związanych z emigracją.

Obiecuję trzymać się faktów. Pierwszym z nich jest nastepujący: obserwuje się obecnie ujemną migrację netto, tj. więcej ludzi wyjeżdża niż przyjeżdża do Nowej Zelandii. Zatrzymajmy się nad ta sprawą. Jeszcze z dzieciństwa pozostaje nam skłonność do zadawania pytań: dlaczego? Więc dlaczego ludzie wyjeżdżają?

Trzymajmy się wcześniej ustalonej konwencji: Nowozelandczycy sprzedają kwiaty, imigranci je kupują. A w ambasadzie nowozelandzkiej w Bonn widzimy wielkie ogłoszenie: 10 róż za 10 dolarów! Konwencja ta sugeruje, ze między kandydatami na Nowozelandczyków a społeczeństwem przyjmującym toczy się pewnego rodzaju gra. Przy czym większość reguł tej gry jest niepisana i rzecz może najważniejsza dla naszych rozważań: odmiennie pojmowana przez zainteresowane strony. Tu należy szukać źródła ucieczki (wyjazdu?) ludzi z Nowej Zelandii, co postaram się dalej uzasadnić.

Migracja netto mówi nam o tym, czy dany kraj działa przyciagająco, czy raczej w przeciwną stronę. Mówi nam także o zdolności absorpcji nowych imigrantów przez Nową Zelandię. Prześledźmy zatem zmiany tzw. NET MIGRATION w ostatnich latach. W opracowaniu Demographic Trends'98 możemy znaleźć takie dane, które zebrano w przeciągu ponad 25 lat. Radio to nie telewizja, więc muszę w kilku słowach opisać wykres na którego osi pionowej (osi rzędnych) jest Net Migration. Na osi poziomej odłożone są lata. Oś ta odpowiada zarazem zerowemu poziomowi migracji netto, co oznacza, że tyle samo ludzi wyjeżdża ile przyjeżdża. Co my widzimy na wykresie? Jak w tym starym dowcipie: prosta falowana. A mówiąc poważnie: krzywa faluje tzn. raz jest nad osią pozioma, w innych latach – pod ta osią. Rzecz może w tym momencie najważniejsza: zdolność absorpcji mierzona migracja netto jest równa zero! Jest to wynik ponad 25 lat obserwacji!

A to nasuwa mnóstwo dalszych pytań. Jedno z nich wyniknie z nastepującego rozumowania. Nowa Zelandia nazywana jest często rajem. Można tu zobaczyć lodowce, gorące źródla, śnieg i rośliny tropikalne. Wszystko w ramach jednego kraju! Nowa Zelandia to kraj o powierzchni porównywalnej z powierzchnią Polski. Polskę zamieszkuje jednak 40 mln ludzi. A Nową Zelandię tylko 3.5 mln. I znów pytanie: dlaczego? Poszukamy odpowiedzi przy następnym spotkaniu z Państwem.

A teraz podsumujmy to, co uzyskaliśmy dzisiaj.
1. Każdy potencjalny imigrant powinien być zainteresowany tzw. zdolnością absorpcji kraju docelowego, bo jeśli ona jest duża, to i życie łatwiejsze na starcie w nowym kraju.
2. Zdolność absorpcji można mierzyć tzw. migracją netto.
3. Migracja netto to różnica między liczbą ludzi przyjeżdżających i wyjeżdżających.
4. Na podstawie 25 lat obserwacji możemy stwierdzić, że zdolność absorpcji nowych imigrantów przez Nową Zelandię wynosi niestety zero! Sfrustrowani mogą czuć się pocieszeni: wyemigrowali do specyficznego (delikatnie mowiąc) kraju.

6. O rzeczywistym celu systemu punktowego

W dzisiejszej pogadance chciałbym zająć się współczesnymi emigrantami, dla których przepustką do Nowej Zelandii był tzw. system punktowy. Wcześniej wspominałem już o tym haniebnym systemie. Przypomnę, że w systemie tym kandydat na Nowozelandczyka otrzymuje punkty za posiadane wykształcenie i staż zawodowy.

Niektórzy spośród nas, po spotkaniu się z niechecią społeczeństwa nowozelandzkiego pytają: więc dlaczego ściągnęli nas tutaj? Moją ambicją jest przedstawienie odpowiedzi na powyższe, jakże trafne pytanie!

Rzeczywisty cel systemu punktowego wyłuskamy z relacji handlowych Wielka Brytania – Nowa Zelandia. Już na początku lat sześćdziesiątych nad Nową Zelandią zawisło poważne niebezpieczeństwo. Związane ono było z chęcia wejścia Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej. Wiadomo, co oznaczać to mogło dla Nowej Zelandii. Stratę ogromnego, stabilnego i bardzo chłonnego rynku zbytu dla nowozelandzkich produktów rolnych. W tamtych latach pisano:

"New Zealand is at a critical phase in its economic history. We have developed as a specialised country supplying one main market and we have relied on a continuation of this arrangement for our future development and standard of living. We are at a turning of the ways where we are forced to change our thinking on export marketing and spend much more of our national energies on saving the living standards of ourselves and succeeding generations".

Nowa Zelandia nie była w stanie powstrzymać Wielkiej Brytanii przed wstąpieniem do struktur europejskich. Dlatego zaczęto intensywnie zastanawiać się nad sposobem zbytu towarów, aby zachować standard of living. I tu wymyślono rozwiązanie unikalne, które od strony moralnej można porównac z wynalazkiem Adolfa Eichmanna, czy eksperymentami medycznymi doktora Mengele. Wymyślono coś w rodzaju socjalistycznego PEWEX-u. Zatkał się eksport do Europy, więc odkryto dobrodziejstwa tzw. eksportu wewnętrznego. Należało tylko zadbać, by ludzie zaczęli napływać do Nowej Zelandii, do kraju, który zaczął pełnic rolę gigantycznego PEWEX-u.

Do wabienia ludzi – w miarę zasobnych – doskonale nadawał się ów system punktowy. I taki właśnie jest rzeczywisty cel systemu punktowego: napędzać klientów do nowozelandzkiego PEWEX-u. Ów klient, po trzech latach systematycznych zakupów dostaje kartę stałego klienta, którą – nie wiedzieć czemu – nazwano obywatelstwem nowozelandzkim.

Za taką wlaśnie interpretacją systemu punktowego przemawia silnie oscylacyjny charakter tzw. "net migration". Migracja netto, przypomnę, może być miarą zdolności absorpcyjnej nowych imigrantów. Zerowa zdolność absorpcji jednoznacznie wskazuje, że nie o ludzi, o ich potencjał twórczy w systemie punktowym idzie.

Dalszego poparcia dla mojej interpretacji systemu punktowego dostarcza przykład imigracji do Austrii. Wybrałem ten kraj dlatego, że w latach 80-tych napłynęła tam potężna fala imigrantów (o którą notabene Austria nie zabiegała). Napływ ogromnej liczby imigrantów zmusił ówczesny rząd Austrii do uszczelnienia granic. To bardzo ważny fakt! Oznacza on, że ci, którzy znaleźli się na terenie Austrii zostali potraktowani podmiotowo, jako ludzie, którzy mogą konkurować o pracę z miejscowymi. Nie powinno to dziwić, wszak Austria to cywilizowany, europejski kraj.

Weźmy teraz Nową Zelandię. Zachęca się ludzi do przyjazdu: New Zealand needs people. Wielokrotnie przeczytałem tę frazę w różnych źródłach. Czyżby nie obawiano się w Nowej Zelandii konkurencji? Z całą moca twierdzę, ze konkurencja ze strony nowoprzybyłych nie jest zagrożeniem dla Nowozelandczyków. Bo nowoprzybyły nie ma najmniejszych szans konkurowania. Jego miejscem jest "ławka rezerwowych". Niech na niej wspiera dzielnie "nowozelandzki eksport wewnętrzny". Ochronie interesów Nowozelandczyków służy skomplikowany system rejestracyjny, który skutecznie blokuje dostęp do rynku pracy. Temu samemu celowi służy kwestionowanie wartości dyplomów uzykanych poza Nową Zelandią, za które wcześniej przyznano przecież sporo punktów kwalifikacyjnych. Dalszym chwytem Nowozelandczykow jest zarzucanie braku tzw. "New Zealand experience", co niewątpliwie jest już ciosem Gołoty.

Dorzucę jeszcze jeden argument na poparcie mojego rozszyfrowania tajemnicy systemu punktowego. W prasie nowozelandzkiej wyszperałem dwie informacje o tutejszych mieszkańcach. Otóż społeczeństwo to wykazuje:
1. an anti-intellectual tradition,
2. a traditional antipathy to migrants.

I tu nagle wybuch milości do wykształconych i to w dodatku imigrantów, która objawiła się w postaci systemu punktowego! Śmiechu warte!

Z funkcjonowaniem systemu punktowego związane są także produkty uboczne, o których istnieniu Nowozelandczycy, zdaje się, nie są świadomi. W moim przekonaniu ludzie, którzy zostali do Nowej Zelandii zwabieni za sprawą systemu punktowego, wcześniej czy później wyjadą. Myślę tu o ludziach z Europy, bo dla nich słabiutka nie tylko ekonomicznie Nowa Zelandia nie jest żadnym rozwiązaniem. Wielu jednak imigrantów, zwłaszcza z Azji, będzie czynić wysiłki, by tu zostać. Bo dla nich obywatelstwo nowozelandzkie jest w pewnym sensie awansem, jest pasowaniem na obywatela "lepszej" – w ich mniemaniu – części świata. Będzie to prowadzić do systematycznego eliminowania człowieka białego, co niewątpliwie zmniejszy i tak już problematyczną atrakcyjność tego kraju. Uprzedzę ewentualne zarzuty. Nie są to poglądy rasistowskie. Dlaczego? Oglądałem kiedyś amerykański program, w którym pokazani byli osobnicy poddający się kosztownym i bolesnym operacjom plastycznym w celu "poprawienia" wyglądu zewnętrznego. Nie słyszałem natomiast, by kiedykolwiek Europejczykowi przeszkadzał w jakimkolwiek stopniu jego europejski wygląd.

5. O związku oczu Heleny z…dekalogiem

Kiedyś – w czasie mojego pobytu w Niemczech – pewien profesor zaprosił mnie na obiad. Było koszmarnie gorąco. Przed wejściem na sale zdjąłem marynarkę i zostawiłem w szatni. Nawet nie pamiętam, czy obiad był smaczny: walczyłem ze strugami potu. Serwetki papierowe byly do niczego. Pod koniec posiłku zdesperowany rzuciłem się do szatni, by wyrwać z kieszeni marynarki jakąś normalną chusteczkę. Kategorycznie zostałem powstrzymany przez owego profesora: za obiad będzie płacić on!

To tylko przykład na to, że życie ma wiele odcieni i w danej chwili ten sam wycinek rzeczywistości jest różnie interpretowany (postrzegany?) przez różnych obserwatorów.

Na projekcji filmu Ogniem i mieczem nie byłem. Ale obejrzałem go z taśmy magnetowidowej. Wiele osób dzieliło się wrażeniami. Zrobię to teraz ja, choć z pewnym opóźnieniem.

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie scena uwalniania Bohuna. Być może dlatego, że na wiele sposobów można ją interpretować. Krzysztof Łukaszewicz, autor książki Sto dni Hoffmana widział ją tak: "Sceny uwolnienia Bohuna nie ma na kartach powieści. Reżyser wprowadza ją właśnie po to, by przez postacie Skrzetuskiego i Bohuna ukazać los dwóch narodów, które odtąd pójdą różnymi drogami i nigdy już nie będzie dane im się spotkać…".

W moim przekonaniu, taka interpretacja jest mocno naciągana. Przypominają mi się doniesienia prasowe z okresu komuny, że oto dzieci przedszkoli moskiewskich przekazują braterskie pozdrowienia warszawskim przedszkolakom prosząc jednocześnie, by te nie ustawały w walce o pokój. Może co nieco przekręciłem, ale sens pozostaje nietknięty! Zatem cóż ja dostrzegłem we wspomnianej scenie uwalniania dzielnego kozaka?

Przygotuję sobie grunt oddając ponownie głos Łukaszewiczowi: "Zachodzi (…) obawa (Jerzy Hoffman wpadnie na to dwa dni później), czy aby Helena nie pożegnala Bohuna spojrzeniem zbyt czułym, czy w jej oczach był tylko żal, czy może coś więcej… To coś widać bardzo wyraźnie. I oby nie przeinaczyło sensu całej sceny. Na przykład, że Helena dopiero teraz widzi, co straciła…".

Zadaję sobie pytanie: czy to mistrzowska gra Izabelli Scorupco sprawiła, że scena pożegnania Bohuna jest chyba najlepszą w całym filmie? A może takie jest normalne (prawdziwe) zachowanie każdej Heleny w odpowiedzi na ułomność ludzką. Bo nie da się ukryć, że tego, co posiada Bohun próżno szukać u Skrzetuskiego... I stąd zapewne wzięło się to coś w oczach Heleny. A może i Izabelli. Psiakrew! Powinienem chyba przyjrzeć się także oczom mojej żony Małgorzaty. Nie chodzi tu o banalny trójkąt, czy zazdrość. Raczej o świadomość własnej niedoskonałości, wszak trudno byc jednocześnie i Bohunem i panem Janem.

Społeczeństwa świadome zagrożeń, których istnienie można wyczytać w spojrzeniu Heleny, wymyśliły instytucję małżeństwa i… jedno z dziesięciorga przykazań. Bo na mój rozum najpierw trzeba było zbudowac samochód, a dopiero później ułożyć kodeks drogowy.

Dysponując kasetą video, mogliśmy oglądać film wielokrotnie w domowym zaciszu, co też bez przymusu uczyniliśmy. Fragment pokazujący klęskę wojsk polskich pod Żółtymi Wodami obejrzeliśmy tylko raz – przy pierwszej projekcji. Myślę, że oglądając film w Polsce, ów fragment nie przeszkadzałby nam. Zatem sprawdziło się Mickiewiczowskie: …ojczyzno, ty jesteś jak zdrowie…

Musimy przyznać – my Polacy w Nowej Zelandii – że film Ogniem i mieczem dostarczył nam wielu wzruszeń, wzmocnionych tym, że oglądany był na antypodach. Nie zapominajmy, ze obejrzenie filmu oraz mozliwość rozmowy z Jerzym Hoffmanem zawdzięczamy Bogdanowi Nowakowi, człowiekowi-instytucji: redaktorowi i producentowi audycji radiowej Fala 44 w jednej osobie. Tym większe należą się brawa panu Bogdanowi, gdy weźmiemy pod uwagę mizerię tego, co proponuje nam Nowa Zelandia w sferze kultury.

Z ostatniej chwili: J23 informuje, ze Fali44 grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!

Przygotowanie godzinnej audycji to wiele godzin ciężkiej pracy własnej, że o pewnych nakładach finansowych nie wspomnę… Czyż godzi się zatem składać ciężar prowadzenia audycji na barki jednego tylko człowieka, choćby nawet tak dynamicznego jak Bogdan Nowak?

Nie dajmy więc umrzeć "Fali 44", bratenki

3. Fallona gest, czyli o nowozelandzkiej gościnności

W czasie olimpiady w Moskwie w 1980 roku, "życzliwa" publiczność 'radziecka' dzielnie pomagała Kozakiewiczowi w sportowych zmaganiach. Po wygraniu konkurencji, nasz zawodnik podziękował miłej publiczności. I w ten sposób narodził się tzw. Kozakiewicza gest (znany w moim dzieciństwie jako: tu się zgina dziób pingwina).

Zachowanie Kozakiewicza było reakcją na brak obiektywności tzw. widza radzieckiego. Telewizja polska wielokrotnie "Kozakiewicza gest" emitowała. Gest ten przysporzył zawodnikowi ogromną sympatię ze strony polskiej publiczności. Bo nasz zawodnik "nie dał się".

Ostatnio byliśmy świadkami turnieju piłkarskiego – mistrzostw świata juniorów, które odbywały się w Nowej Zelandii. W czasie tego turnieju narodził się Fallona gest. Oddajmy teraz głos trenerowi polskiego zespołu Michałowi Globiszowi: "Pierwszy raz w mojej 25-letniej karierze zdarzyło mi się, że kiedy po meczu chciałem pogratulować szkoleniowcowi Nowozelandczyków, ten pokazał mi środkowy palec skierowany do góry i powiedział: !".

Globisz i wielu z naszego środowiska widzi w tym geście irracjonalną reakcję człowieka zagrożonego utratą pracy. Nie przekonało mnie to, więc poszukam własnej interpretacji "Fallona gestu". Musimy przyznać się, że właściwie każdemu z nas – tj. Polakom mieszkającym w Nowej Zelandii – to "gościnne" społeczeństwo pokazało "środkowy palec skierowany do góry". Zacznę od siebie. Przy ocenie moich kwalifikacji przez NZQA mój dyplom uzyskany na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej został uznany za równorzędny stopniu bakałarza z nowozelandzkiej uczelni. Zatem według Nowozelandczyków nie uzyskałem nawet stopnia magistra! Idźmy dalej.

Jeden z profesorów Uniwersytetu w Auckland uznał mój doktorat z fizyki ciała stałego za równorzędny pracy magisterskiej napisanej w tutejszym uniwersytecie. Na moje protesty odpowiedział bez żenady: nie słyszałem o warszawskiej uczelni. Czyli ze swojej głębokiej niewiedzy uczynił podstawę oceny! Dodam, że doktorat uzyskałem na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Warszawskiej. Nieskromnie dorzucę jeszcze, że wydziały, których dyplomami się szczycę, należą – w powszechnym mniemaniu – do elitarnych na Politechnice Warszawskiej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ów środkowy palec pokazano nie tylko mnie, ale również i Radom Naukowym wydziałów, które nadały mi stopnie naukowe.

Jest to szczególnie przykre w sytuacji, gdy znany mi jest poziom tutejszych uczelni. Nawet poznałem jedną z przyczyn tegoż poziomu: jeżeli reguły rynkowe zastosuje się do uczelni, trzeba niestety obniżyć poprzeczkę, by w ten sposób zwabić klienta-studenta. Bo ten student wnosi słone opłaty, dzięki którym ta uczelnia utrzymuje się przy życiu. Bogu dzięki, ten mechanizm nieznany jest w polskich, państwowych uczelniach.

Kiedyś redaktor Bogdan Nowak (producent audycji radiowej dla polonii nowozelandzkiej) zapytał mnie żartobliwie, czy mógłbym napisać coś pozytywnego o Nowej Zelandii. Owszem, ale pod warunkiem, że felieton zostanie wyemitowany pierwszego kwietnia.

Może, drodzy czytelnicy, pomożecie mi napisać felieton, który nie musiałby czekać aż tak długo na emisję? W przeciwnym wypadku utwierdzę się w przekonaniu, że o Nowej Zelandii można pisać (i mówić) pozytywnie tylko owego szczególnego dnia, kiedy płatamy sobie wzajemnie różne, drobne figle!

sobota, 18 lipca 2009

2. A wokoło jest wesoło

Niektórym z Państwa może się wydawać – wziąwszy pod uwagę moje felietony – że jestem facetem zgorzkniałym, nie potrafiącym cieszyć się życiem w Nowej Zelandii. Tak mniemających muszę srodze rozczarować, albowiem nawet w komunie tak świetnie się nie bawiłem.

Oto kilka dni temu parlamentarzysta o nazwisku Banks swoim wystąpieniem w Parlamencie rozbawił mnie niemalże do łez. Po dość długim wstępie, w którym streścił perypetie związane z adopcją trójki rosyjskich dzieci, zakrzyknął gromkim głosem, że te dzieci z zimnej i głodnej Rosji (w co nie wątpię) przybyły to the greatest country in the world (w co po prostu nie wierzę). Działalność naszej rodzimej Anastazji Potockiej (która podobno posłom dawała) jest niczym wobec publicznego onanizmu psychicznego nowozelandzkiego parlamentarzysty. Poseł Banks zdopingował mnie. Wziąłem do ręki książkę Broken English i tam znalazłem inną opinię o Nowej Zelandii. Nie było w niej niczego z długich, białych obłoków, czy też przodującej roli w rejonie Pacyfiku. Napisano natomiast, że Nowa Zelandia to po prostu the arse end of the world (w co wierzę). Zatem mam chyba prawo zanucić: "a wokoło jest wesoło".

Dosłownie pękać ze śmiechu można, gdy weźmie się jakąkolwiek książkę z serii The New Zealand Immigration Guide. Wybrałem jedną z nich. Autorem jest Adam Starchild. Nie mogę odmówić sobie przyjemności zacytowania kilku zdań z tej niemoralnej i w gruncie rzeczy szkodliwej książki. Na przykład już na stronie nr 3 kandydat na Nowozelandczyka może przeczytać, że: "Recognizing the value of new blood, New Zealand's immigration legislation and policies toward newcomers have been revised. The philosophy is that New Zealand is a growing country, and immigrants should be able to contribute to and enjoy that growth". Przypomnijcie sobie Państwo mój felieton o rzeczywistym celu systemu punktowego i powyższa filozofia stanie się nadzwyczaj przejrzysta. Zatem: a wokoło jest wesoło.

Na stronie 25 książki autorstwa pana Adama znalazłem takie oto zdanie: "There is plenty of room for more immigrants". W jednym z moich pierwszych felietonów poruszałem tę kwestię. Zapytałem wtedy, dlaczego kraj o powierzchni porównywalnej z obszarem Polski zamieszkuje – mimo prowadzenia niesłychanie agresywnej polityki imigracyjnej – tylko 3,5 mln ludzi. Sugerowałem, że odpowiedź tkwi w zerowej zdolności absorpcyjnej tego społeczeństwa. Z pewnością ów pan, który w Nowej Zelandii wykonuje zaszczytny zawód rzeźnika nie jest wiernym słuchaczem 'Fali 44', bo powtórzył argument Starchild'a w programie przygotowanym dla Radia Koszalin. Wydaje mi się, ze znalazłem na "falach" internetu oddźwięk tego programu. Otóż dwójka studentów z obszaru Polski, gdzie mogły docierać fale Radia Koszalin, wyraziła chęć przybycia do Nowej Zelandii w celu podjęcia… dobrze płatnej pracy! Nie, nie ma tu pomyłki. There is plenty of room for more immigrants. Więc ktoś tutaj na tych imigrantów niecierpliwie czeka! Uznałem za swój moralny obowiązek odpisania owym studentom.

Napisałem krótko: ten kraj jest bardzo trudny dla nowych imigrantów. Ucieszeni odpisali natychmiast, zapytując dlaczego jestem taki tajemniczy i czy nie chciałbym podzielić się z nimi informacjami o tym kraju, bo zapewne wiem o nim trochę więcej niż oni. Ironię (a może brak ogłady) spokojnie przełknąłem i posłałem im jeden z moich felietonów. Korespondencja urwała się natychmiast. Bo pewnie też myśleli, że ktoś tutaj na nich z niecierpliwością czeka.

Sięgnijmy znów do książki Starchild'a. Na stronie 65 czytamy: "There are exceptionally good jobs throughout the country. There is a particularly strong demand for people with business experience and capital. New Zealand's economy is expanding, stretching throughout the Pacific, and the country offers exciting opportunities for individuals who know how to run a business profitably". Autor, rzecz jasna, w te wszystkie brednie nie wierzy, bo na wewnętrznej stronie okładki (a więc w miejscu raczej rzadko czytanym) umieścił taką oto informację: "Neither the author nor publisher will be held accountable for the use or misuse of the information contained in this book". Teraz z pewnością nie macie Państwo wątpliwości, ze istotnie "wokoło jest wesoło".

Przyznać się muszę Wam, drodzy słuchacze, że ja też piszę książkę o Nowej Zelandii. Będzie to rodzaj antyporadnika dla potencjalnych emigrantów. Tytuł będzie prawdopodobnie taki: Immigration and New Zealanders' hypocrisy -– A taboo topic for New Zealand. Przewiduję sukces: natychmiastową deportację. Chociaż to nie jest takie pewne, gdyż już gdzieś słyszałem, że niejednemu marzy się takie rozwiązanie. Póki co tkwię tu, "a wokoło jest wesoło" niewątpliwie.

1. Pytania

Byłem kiedyś na francuskim filmie o powyższym tytule. Przetłumaczono go na polski jako tortury. I słusznie. Bo i widza łatwiej zwabić i celnymi pytaniami też można do muru przycisnąć (co nie kojarzy się przyjemnie).

Po wysłuchaniu fragmentów wywiadów udzielonych reporterowi Radia Koszalin, zadałem sobie pytanie: dlaczego Polacy od lat mieszkający w Nowej Zelandii tak mało wiedzą o tym kraju? A może instynkt samozachowawczy każe im sugerować owa niewiedzę?

Jeden z rozmówców, po ujawnieniu faktu dwukrotnego załamania nerwowego (dwukrotnie wymagał "podreperowania ducha" - jak to sam określił) powiada, że Nowa Zelandia to kraj olbrzymi z małą liczbą ludzi, więc nic tylko przyjeżdżać! Po tak nieprzyjemnym doświadczeniu osobistym namawiać innych do przyjazdu? Dlaczego?

Inny rozmówca uwypuklał nieistnienie w Nowej Zelandii przepaści pomiędzy bogatymi a biednymi. Skąd czerpał te informacje? Z bzdurnych broszurek pięknie rozłożonych w biurach imigracyjnych? Czy tak trudno przyjrzeć się mieszkańcom Nowej Zelandii? A gazety? Niejednokrotnie już pisano o szerzącej się gruźlicy. Bogaci na nią raczej rzadko chorują. Więc kto? Zatem jest to społeczeństwo egalitarne? Z pewnością tak: w bzdurnych broszurach pięknie rozłożonych w biurach imigracyjnych.

Kolejny rozmówca podał interpretację masowej ucieczki ludzi z Nowej Zelandii: 19 tysięcy rocznie, co przy 3,5 milionowej populacji jest liczbą przerażająco dużą. Spora część uciekinierów ląduje w Australii w złudnej nadziei, ze tam bedą traktowani jak ludzie. Przez naszego rozmówcę fakt ten został przedstawiony niemalże w kategorii zachcianki. Nowa Zelandia jest piękna, dostatnia, spokojna. Jeżeli ktoś szuka większych wrażeń, tłoku, spalin, niech zatem wyrusza w świat, choćby do Australii. Nie muszę nikogo w tym miejscu przekonywać, że takie wyjaśnienie ucieczki ogromnej (względnej) liczby ludzi proponuje właśnie nowozelandzka propaganda.

Przemilcza ona fakt wycofywania się wielu firm. Czyżby szefowie tych firm także szukali silniejszych wrażeń poza Nową Zelandią? Więc dlaczego uciekają? Odpowiedź może być tylko jedna: przyczyną są kardynalne błędy w dziedzinie polityki. Wyobraźmy sobie, że Dawid odrzuca procę przed walką z Goliatem. Wynik walki nietrudno przewidzieć. Jednostronne otwarcie się Nowej Zelandii na rynki światowe można porównać z połamaniem procy przez Dawida. Oczywiście mogłoby to mieć miejsce przy założeniu, ze wcześniej Pan Bóg odebrał Dawidowi rozum. Teraz Goliat przygląda się ze zdziwieniem nowozelandzkiemu Dawidowi i zalewa jego rynek tanimi, tandetnymi towarami.

Można snuć domysły, dlaczego Nowa Zelandia połamała swoją procę (tj. bariery celne). Nie był to najszczęśliwszy ruch w próbie przełamania izolacji geograficznej. Bo ta izolacja jest, niestety, wyrokiem. Nie zmienią tego faktu brednie, że w dobie internetu, szybkich połączeń lotniczych odleglość się nie liczy. Życie mówi zupełnie co innego.

Po przyjeździe do Nowej Zelandii zacząłem chodzić na rękach. Zdziwionym tym widokiem odpowiadałem, że muszę, bo w przeciwnym wypadku grozi mi chodzenie "do góry nogami" (rzut oka na globus uzasadni moje obawy). Ostatnio przeczytałem w lokalnej prasie o występach polskich dzieci w programie 'bośmy to jacy tacy'. Czy takie programy mają uzasadnienie? Świadomie pomijam dziedzinę psychopatologii. Czy działalność w Wellington zespołu 'Lublin' nie jest właśnie owym staniem na rękach? Biorąc pod uwagę permanentne trudności kadrowe (i finansowe) zespołu, wypada mi sądzić, że nie tylko ja dostrzegam fałsz. Ucieczka w różne stroje ludowe, przyśpiewki "A bośmy to jacy tacy" stanowi dla mnie wyraz rozpaczy, odrzucenia przez tubylcze społeczeństwo.

To, co mogło być racjonalnie uzasadnione np. dwieście lat temu, wcale nie musi być takim w diametralnie innej sytuacji; w sytuacji, gdy z Polski nie trzeba wyjeżdzać za tzw. chlebem. Bo, jak się okazuje, ten polski chleb jest i tańszy i smaczniejszy. Wszelkie stroje, zespoły i przyśpiewki są tylko kiepskim jego surogatem. I dlatego składam wyrazy glębokiego współczucia tym wszystkim odrzuconym, zagubionym, pogruchotanym psychicznie. A sobie życzę szybkiego powrotu do chodzenia na nogach!

Dr Chris Iwan o Nowej Zelandii

Dr Chris Iwan jest pracownikiem naukowym na Uniwersytecie w Auckland (Nowa Zelandia) i doskonałym znawcą tego kraju. Jego felietony są już odpowiedzią na jeszcze niezadane pytania dotyczące życia i emigracji do NZ.