niedziela, 19 lipca 2009

11. O wyrażaniu wdzięczności

Kiedyś przeczytałem (chyba u Konwickiego) takie oto zdanie: wyrażanie wdzięczności jest istotą naszego życia. W Polsce komunistycznej zrozumiano to dogłębnie: mieliśmy akademie okolicznościowe ku czci Armii Wyzwolicielki itd. Zapotrzebowanie na wdzięczność obecne jest również na antypodach. Biorę do ręki kontrowersyjną ksiązkę Krzysztofa Starzyńskiego pod tytułem "Uśpiony agent" i tam na stronie 82 znajduję to: "Rozpoczął się (…) okres wzmożonej imigracji do Australii, głównie z Anglii i z innych krajów Europy. W Niemczech istniały wówczas obozy dla displaced persons (osób przesiedlonych), popularnie zwanych dipisami (…). Dipisów (…), kierowano po przybyciu do specjalnych obozów, aby mogli nauczyć się angielskiego i przystosować do życia w Australii. Potem musieli przyjąć na określony czas przydzielone im prace, najczęściej takie, jakich sami Australijczycy nie chcieli podejmować (…). Nawet ludzie z wyższym wykształceniem musieli ciężko pracować fizycznie, by spłacić Australii dług wdzięczności za to tylko, że ich przyjęła. Lekarze ze wschodniej Europy, których dyplomów nie chciano nostryfikować, bo sprzeciwiało się temu australijskie stowarzyszenie medyczne, byli przyjmowani na kontrakty do Nowej Gwinei, gdzie pracowali w tropikalnym buszu, podczas gdy ich australijscy przełożeni popijali whisky w przewiewnych bungalowach".

Przytoczone wydarzenia miały miejsce na początku lat 50-tych. Ze smutkiem trzeba przyznać, że do chwili obecnej niewiele się zmieniło tak w Australii jak i Nowej Zelandii. Świadczy to o głębokiej prowincjonalności tych krajów. Nie dotarło tu jeszcze, że dzisiejsi wykształceni emigranci różnią się od tych sprzed pół wieku, w pamięci których wydarzenia związane z II wojną były wciąż żywe. Nowozelandczycy nie mogą zrozumieć, że zmieniły się motywy imigracji do ich kraju, zwłaszcza z Europy. Dam przykład. Podchodzę do punktu kontroli paszportów na lotnisku w Auckland. Panienka bierze do ręki mój paszport, otwiera na stronie z wklejoną wizą i natychmiast łapie za telefon komórkowy. Każe iść za sobą. Na moje pytania odpowiada dumnym milczeniem. Bo dla niej jestem kolejnym przybyszem, który chce się wedrzeć do raju, a ona, czujna obywatelka Nowej Zelandii, wyłapala oszusta! Po mniej więcej godzinie sytuacja wyjaśniła się. Otóż każdy dokument posiada dwie daty: datę wydania i datę upływu ważności. 'Panienka z okienka' przeczytała tylko tę pierwszą… Świadoma zagrożeń, jakie niosę dla jej kraju, natychmiast zaczęła przeciwdziałać… Dodam, że cały dokument napisany był w jej ojczystym języku!

Jednym z najbliższych zadań, jakie postawiłem przed sobą, jest wyjaśnienie źródeł niechęci do imigrantów ze strony tych "gościnnych" ludzi. Jest to niewątpliwie fascynujące zagadnienie, wziąwszy pod uwagę jego drażliwość.

W jednym z moich poprzednich felietonów wspominałem o skutkach ubocznych tzw. systemu punktowego. Potwierdzenie moich przypuszczeń znalazłem w artykule, którego autorem jest dr Gareth Morgan, kontrowersyjny ekonomista nowozelandzki. Artykuł nosi tytuł: "Fewer immigrants, lower quality" i dostępny jest na stronie internetowej pod adresem:
http://www.infometrics.co.nz/infom/forum/no.talk/1999/dec99.html
Zacytuję maleńki fragment z powyższego artykułu: "…we have a long way to go to restructure our people inflow to the types that raise our ability to improve living standards of New Zealanders".

Powyższe zdanie powinno zachęcić do sięgnięcia po inne artykuły pana Morgana, publikowane na stronach Infometrics. Gareth Morgan mówi tam otwarcie o rzeczywistym celu wabienia ludzi do Nowej Zelandii. Prawda jest na tyle nieprzyjemna, że New Zealand Herald przestał drukować jego artykuły dotyczące migracji (konia z rzędem temu – Rzędzian, ty przechero! – kto znajdzie artykuł autorstwa Morgana na łamach tego dziennika).

Problem poruszony przez Morgana niepokoi także Amerykanów w odniesieniu do ich kraju. James R. Edwards w notatce "Widen the door for skilled foreigners" pisze m. in. : 'Big business and the high-tech industry are clamoring for another near-doubling of the annual quota of H-1B visas, which allow skilled foreigners to live and work in the United States for up to six years. The US needs skilled foreigners, but this is the wrong way to get them here'; cały tekst można znaleźć na stronie
http://www.csmonitor.com/durable/2000/01/10/p11s2.htm
Zbieżność wyżej wspomnianych tekstów jest dla mnie zaskakująca, wszak USA nie prowadzi naboru imigrantów przy pomocy systemu punktowego. Wniosek stąd chyba taki, że imigranci przechytrzyli społeczności, które ich przyjęły: przyjeżdża jeden spełniający kryteria, a następnie – po upływie pewnego czasu – ściąga całą bliższą i dalszą rodzinę, w oparciu już o inną kategorię imigracyjną (np. tzw. łączenie rodzin). To sygnał, że nie można jednoznacznie potępiać Nowozelandczyków za to, ze dbają o swoje (i chyba tylko swoje) interesy. Gdyby jednak choć trochę chcieli zadbać o imigrantów (a nie tylko o ich pieniądze)… Z pewnością nie byłoby wtedy masowego odpływu ludzi z NZ. Nie to jednak jest głównym zmartwieniem Nowozelandczyków. Zaniepokojeni są dopiero wtedy, gdy ludzie nie chcą tu przybywać ze swoim "pozytywnym wkładem w ekonomię Nowej Zelandii".

Wtedy słyszymy jak to bardzo Nowozelandczykom zależy na tym, aby populacja ich kraju nie zmniejszała się. Proszę przeczytać jeden z tych obłudnych tekstów. Nosi tytuł "Populating Christchurch", a dostępny jest na
http://www.press.co.nz/2000/03/000120o00.htm (unavailable)
Z radością dostrzegam ostatnio ślady tego, że Nowozelandczycy uświadamiają sobie konieczność zmiany sposobu traktowania imigrantów. Oto w the New Zealand Herald znajdujemy artykuł pod zaskakującym tytułem: "Good people need to be welcomed". Zaskakującym dlatego, że – gdybym był np. 'babcią klozetową' – nie odważyłbym się zapewne umieścić na drzwiach toalety napisu: "proszę nie pluć na…sufit!". Bo chyba nie miałbym powodu, aby traktować ludzi – w tym przypadku "z potrzebą" - jak skończonych debili. Nawiasem mówiąc owi "good people" kojarzą mi się z… prezerwatywą: i jedno i drugie jest tak samo pojemne, bo uniwersalne.

Szczególnie interesują mnie sprawy asymilacji, adaptacji nowych imigrantów. Wziąłęm kiedyś do ręki artykuł dotyczący tych spraw. Rozczarowany odrzuciłem, bo facet chciał mnie przekonać, że owe problemy można opisać… równaniem różniczkowym przez niego ułożonym. Tylko czekać, kiedy Michalina Wisłocka w nowych wydaniach swych książek będzie stosować owe równania do opisu zachowań ludzi. Byłoby to nawet w pełni uzasadnione, bo przecieżz równania RÓŻNICZKOWE dotyczyłyby aktywności RÓŻNYCH płci w sytuacjach parterowych!

Skoro inni siegają po nauki ścisłe, zrobię to i ja! Jeszcze w szkole podstawowej nauczono mnie trzeciej zasady dynamiki Newtona: akcja równa jest reakcji. To znaczy nowozelandzkiej akcji powinna towarzyszyć równa jej polska reakcja. Z ubolewaniem stwierdzam, że ta zasada jest systematycznie naruszana w Nowej Zelandii (czy tylko tu?). Często Polacy - widząc, że obrazek Nowej Zelandii, nakreślony w biurach imigracyjnych, odbiega zdecydowanie od twardej rzeczywistości – biorą sobie odwet na… Polsce! Jakby w ten sposób - tj. kalając własne gniazdo - chcieli uzasadnić swój dalszy pobyt w nowozelandzkim raju…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz