niedziela, 19 lipca 2009

13. O języku i innych dźwiękach

W ostatnim felietonie wspomniałem o panu Malinowskim i jego słynnym powiedzonku o jeleniu. Redaktor Bogdan Nowak poprzedził mój felieton wstawką dźwiękową, która zapewne miała odtworzyć porykiwania owego jelenia. Mnie te dźwięki skojarzyły się z… chrząkaniem knura.

Skoro już jesteśmy przy dzwiękach, najbardziej dopasowanym spośród nich do miejsca, w którym jesteśmy byłby ten, który można zapisać cyfrowo jako 2-5-5-5. Już podaję kod. Literze a odpowiada cyfra 1. Każdej następnej literze alfabetu łacińskiego przypisana jest kolejna liczba naturalna. Tak, proszę państwa, to jest własnie ten dzwięk. Dlaczego taki? A czyż ten kraj nie jest zamieszkany przez 40 mln owiec i około 3.5 mln osobników płci przeciwnej?

Zgadzam się, że moja ocena jest ostrzejsza od tej, którą podał fuehrer ponad 70 lat temu, zaliczając mieszkańców tego "raju" do naczelnych. Myślę, że można mu ten błąd wybaczyć, wszak w Nowej Zelandii Adolf nigdy nie był.

Idąc za ciosem, musimy wspomnieć o innym dyktatorze, tym bardziej, że mamy środek zimy (nowozelandzkiej). Z zimą kojarzą mi się różne pieśni. Na przykład taka: A Józef Stalin, a Józef Stalin dzieciątko piastuje… Przed dalszym rozwijaniem tego tematu, odwołam się do Państwa doświadczenia działania zimnej i gorącej wody na skórę. Prawda, że nie jesteśmy w stanie odróżnić tych bodźców? To znaczy, po reakcji na nie trudno powiedzieć, czy polała się na rękę woda bardzo zimna, czy tez bardzo gorąca. Po przypomnieniu tego faktu, od razu skaczemy w dziedzinę ekonomii politycznej: socjalizm i wolny rynek mają identyczne skutki – jednakowo skutecznie sieją spustoszenie. Mam tego pecha, że po socjalizmie wpadłem do, załóżmy… gorącej wody. Urynkowienie wszystkiego to… krystalicznie czysty socjalizm. Po uświadomieniu sobie tego faktu, zgłosiłem swój akces do…SWO (Socialist Workers Organisation). Zatem towarzysz Stalin jest poniekąd moim przywodcą duchowym. Przypomnę, że był on osobnikiem wszechstronnym. Pisał nawet prace językoznawcze. Chcę być godnym jego spadkobiercą, więc mam ambicję rzucenia kilku uwag na temat języka angielskiego.

Zacznę od tego idiotycznego How are you? Nigdy nie usłyszałem, żeby ktoś źle się czuł. Niezmiennie pada odpowiedź, że fantastycznie, znakomicie, extremely well itp. Ktoś może powiedzieć, że ów zwrot nie jest pytaniem o zdrowie. Zgoda. Jednak nadal utrzymuję, że nie jest to tylko zwyczajne pozdrowienie. Czyż bokser w narożniku, tuż przed walką, nie markuje ciosów, nie uderza rękawicami jedną o drugą? To właśnie odpowiednik I am fine. A więc ze mną, chłopie, nie będzie łatwo! Wszechobecna konkurencja, walka o klienta wymusza na tutejszych mieszkańcach właśnie zbliżone zachowania. Dlatego słyszymy tak często owo I am fine. Czyli nie poddaje się. I am not fine zarezerwowane jest na wyjątkowe okazje, na druzgocące przeciwności losu. Pies w takich wypadkach chowa ogon pod siebie. A my słyszymy I am not fine. To sygnał, że chwilowo niezdolny jestem do boksowania na ringu życia.

Cywilizowane społeczeństwo odkodowuje te informacje i daje czas na pozbieranie się. Już choćby z powyższego widzimy, ze język ma ogromny wpływ na artykulację świata zewnętrznego. Inaczej świat postrzegają ludzie od dzieciństwa posługujący się angielskim, inaczej my, Polacy.

Idę do sklepu. Jest późna pora. W koszyku mam zaledwie kilka rzeczy, więc przysługuje mi prawo skorzystania z ekspresowej kasy. Nie ma jednak przy niej nikogo z personelu. Patrzę wymownie na panienkę, z którą spotykam się w sklepie od trzech lat. Panienka milcząc podchodzi do kasy, coś tam grzebie, przekręca kluczyk i nagle słyszę omdlewający głos: hi, dear (na how are you pewnie już sił nie starczyło). Jaki sens ma takie pozdrowienie? Dla mnie jest ono bezwartościowe, bo jest absolutnie bezosobowe; jest podyktowane wyrachowaniem, walką o klienta. Dlatego bez chwili wahania odpaliłem: hi, hitler. Niech się dziewucha męczy, przekonana, że zapewne się pomyliłem, bo ona jednakowoż ma inne tzw. first name.

Następny przykład będzie większego kalibru. Zaczerpnąłem go z artykułu pani profesor Anny Wierzbickiej, Polki od ponad 20 lat mieszkającej i pracującej w Australii. W pracy Working at the interface of cultures pani profesor zastanawia się dlaczego w języku angielskim nie ma takich zwrotów jak: może jeszcze odrobinkę śledzika; a może weźmiesz troszeczkę tej sałatki? Posłuchajmy, co pani profesor ma do powiedzenia. Cytuje: diminutives were not needed in English speech for in Anglo culture it was not seen as appropriate to urge guests to eat more than they wanted to…

Znając jako tako Nowozelandczyków, trudno zaakceptować powyższe wyjaśnienie. Bo jak wytłumaczyć "uściślenie" dodawane do zaproszenia, że należy przyjść z własnym talerzem? Jedzenie w Nowej Zelandii ma jakąś szczególną wartość. Przypomnę, ze poczęstować gościa nie było problemem w Polsce nawet w okresie tzw. "kartkowym". Jest teraz okazja do spojrzenia na siebie: dotyczyć nas może to porzekadlł o przebywaniu wśród wron?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz