niedziela, 19 lipca 2009

Strone dedykuje wszystkim zainteresowanym emigracja, w szczególnosci do Nowej Zelandii. Niniejsze Felietony ukazują problemy z jakimi człowiek może spotkać się na emigracji - to materiał który niekoniecznie znajdziecie w licznych biurach turystycznych zachecających do odwiedzenia a nawet do zamiaszkania w Nowej Zelandii.

Dedykuje tą strone w szczególnosci Krzysztofowi Iwanowi, czlowiekowi który jako jedyny miał odwage mówić o tych problemach gdy wszyscy milczeli.

18. Pogwizdywanie w ciemności

Rozumowanie w poniższym tekście przebiegać będzie dwutorowo: zastanawiając się nad "pogwizdywaniem w ciemności", zasugeruję przyczynę słabości czasopiśmiennictwa polonijnego.

Człowiek zadowolony z siebie często pogwizduje. To sygnał dla otoczenia, że teraz "nie ma mocnych". Bywa (wcale nie tak rzadko), iż w chwili strachu, zagrożenia osobnik zaczyna też pogwizdywać… To przykład podręcznikowy. Zanurzam się teraz w realne życie, by pokazać, że owo "pogwizdywanie" nie jest tylko przykładem dydaktycznym.

W polsko-australijskim czasopiśmie społeczno-kulturalnym "Polish Kurier" na stronie
http://members.iinet.au/~kurier/index2.html
można znaleźć artykuł "Upadek czasopiśmiennictwa polonijnego". Jędrzej Krajnia w swoim przyczynku do raportu o stanie polskiego czasopiśmiennictwa w Australii nie podaje w sposób jednoznaczny przyczyn istniejącego obecnie kryzysu. Jednakże sporo do myślenia daje następujące stwierdzenie autora: "Tutejsza prasa polonijna przeżywa prawdziwy kryzys tożsamości. Jest on z pewnoscią powiązany z kryzysem tożsamosci Polonii australijskiej w ogóle, której brakuje nie tylko silnego przywództwa, ale i KONCEPCJI NA ISTNIENIE (podkr. moje – C.I.)".

Postaram się rozwinąc ten wątek – tj. braku koncepcji na istnienie – w oparciu o pierwszy numer nowozelandzkiego kwartalnika "Krzyż Południa – Magazyn Polskiego Klubu Literackiego w Nowej Zelandii"
http://www.polishheritage.co.nz/KRZPOL/KP_2000_1/IND1_2000.HTM
Przeanalizuję deklaracje, w której Zespół Redakcyjny uzasadnia zaistnienie pisma. Uczynię to w kilku krokach.

1). "Podtrzymywanie i kultywowanie języka polskiego i kultury polskiej jest obowiązkiem każdego Polaka niezależnie od miejsca zamieszkania".

Mam w miarę dobrą pamięc. Skorzystam więc teraz z tej zalety. Otóż w 6-tej klasie szkoły podstawowej, "pani od polskiego" poleciła nam w dniu 2 września (pierwszy dzień nauki) napisać dużymi literami na pierwszej stronie zeszytu takie oto zdanie: "Pięknie i poprawnie mówić i pisać po polsku jest obowiązkiem każdego Polaka". Zespół Redakcyjny zniekształcił to piękne, mądre zdanie i uzupełnił dopiskiem "niezależnie od miejsca zamieszkania".

I to jest początek "pogwizdywania w ciemności". To wyraz strachu pojawiającego się w kontakcie z tajemniczą, nierzadko wrogą rzeczywistością. Celem migracji jest (i zawsze była) pełna asymilacja! To konieczność, bo w przeciwnym razie będziemy osobnikami kalekimi. Trudności w procesie asymilacji (NZ jest dobrym tego przykładem) powodują wybuch patologicznej miłości do ojczystego języka. Są tylko dwa rozwiązania: całkowita asymilacja, albo powrót do kraju przodków (lub… tyłkow, które w Polsce są niezłe).

Nawet w Nowym Testamencie znajdziemy potwierdzenie słuszności powyższego rozumowania: "Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: jeśli ziarno pszeniczne wpadłszy w ziemię nie obumrze, samo zostawa; lecz jeśli obumrze, wielki owoc przynosi" (Jana 12:24). Zatem musisz zasymilować się ("obumrzeć"), by być przydatnym w nowej społeczności. W przeciwnym wypadku narazisz się na śmieszność, którą znakomicie uchwycił Juliusz Machulski w filmie "Kilerow dwóch" – przyjaciel Siary-Siarzewskiego do Szakala: świetnie pan mówi po polsku! Szakal na to: co ty myślisz, że Polak nie może się wybić na świecie?

W procesie migracji wyróżnia się dwa etapy: emigrację oraz imigrację. Na przykład: jestem emigrantem z Polski oraz imigrantem w Nowej Zelandii. Jest to stwierdzenie banalne (choć prawdziwe) w kontekście przestrzennego ruchu ludności. Gdy weźmiemy jednak pod uwagę psychikę migranta… Do momentu opuszczenia samolotu LOT byłem emigrantem. Już na lotnisku w Bangkoku zacząłęm przygotowywać się do roli imigranta: do walki właściwie o wszystko, do startu praktycznie od zera. W Nowej Zelandii nadal staram się być imigrantem (jeśli chodzi o stan psychiki), tzn. moim celem powinna być jak najszybsza asymilacja.

Wielu jednak nie może dokonać w swojej psychice przejścia emigrant-imigrant. Pozostają na etapie emigranta, który to etap uniemożliwia asymilację. To z kolei rodzi poczucie wyobcowania i w konskwencji… wybuch platonicznej miłości do kultury, do języka ojczystego. Już choćby to, co przed chwilą napisałem, świadczy o ogromnym obciążeniu psychicznym migranta: jego umysł to kłębek sprzeczności. Sprzeczności te będą rodzić działania, których pełne zrozumienie dostępne jest chyba tylko dla… psychiatry!

2). "Ponieważ świat staje się coraz mniejszy głównie w wyniku rozwoju środków masowego przekazu, przyśpieszeniu i globalizacji wymiany międzynarodowej, języki narodowe i narodowa kultura poddana [sic! – C.I.] jest ciągłemu zagrożeniu".

To już nawet nie jest "pogwizdywanie w ciemności". Raczej "bredzenie" (w ciemności). Od kiedy to środki masowego przekazu (wykluczam przypadek państwa totalitarnego) są jakimkolwiek zagrożeniem? Zatem w trosce o język i kulturę miałbym pozbawić się w moim warszawskim mieszkaniu telewizji satelitarnej, dostępu do Internetu?

3). "Jako miłośnicy języka polskiego i polskiej kultury musimy przeciwstawić się temu zagrożeniu".

Kochani moi! Chyba nieświadomie stosujecie komunistyczny sposób wyrażania się. Komuniści, chcąc uzasadnić swoje istnienie (i terror) przekonywali ciągle (ale i bez skutku) o istnieniu czyhającego, groźnego "wroga klasowego". W obu przypadkach (Waszym i komunistów) owo zagrożenie to twór wyobraźni (chorej). Jeśli dla Was zagrożenie kultury i języka jest rzeczywiste, śpieszę z życiodajną radą: miłośnicy języka polskiego (i kultury) starają się być jak najbliżej obiektu swojego umiłowania. W Polsce możecie zrezygnować z dostąw prądu (by nie kusił Was telewizor z obcojęzycznym programem). Mam też inna radę. Przeczytajcie jednak najpierw poniższy fragment: "Ludzie rodzą się bez ojczyzny albo stają bez niej na wygnaniu, albo gubią jej poczucie za sprawą krzywdy, zdrady, nienawiści, kosmopolitycznej filozofii, łajdactwa bądź głupoty i przez sto innych powodów" (Łysiak, Milczące psy, s. 140). Zróbcie teraz "rachunek sumienia" (to jest ta moja rada). Dla zachęty podam wynik mojego "rachunku": choć Łysiak zostawił mi furtkę w postaci owych "stu innych powodów", nie skorzystam z niej – zatrzymuję sie zdecydowanie tuż przed tą "furtką".

4). "Przewidujemy wydawanie wersji internetowej, jak również, nieco okrojonej, wersji drukowanej każdego numeru".

Trzeba być konsekwentnym! Przecież na początku stwierdziliście, że Internet jest zagrożeniem dla kultury (i języka). Grawitujecie zatem w kierunku filozofii Świadków Jehowy. Oni też psioczą na rozwój cywilizacji, po czym wsiadają do eleganckich samochodów, by udać się (na przykład) do "kościoła".

Zapoznałem się również z treścią pierwszego numeru "Krzyża Południa". Jeden numer – słaba to podstawa do uogólnień. Mimo to zaryzykuję – w oparciu o inne, własne obserwacje – postawienie diagnozy: przyczynę upadku czasopiśmiennictwa polonijnego upatruję we… wzroście Polski ("Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej"). Minęły bezpowrotnie (?) czasy, gdy na emigrację udawał się kwiat polskiego społeczeństwa. I dlatego współczesne życie na emigracji jest TANDETNE: nieprawda, że na bezrybiu rak moze udawać rybę! To, co dla Jędrzeja Krajni jest kryzysem tożsamości, dla mnie stanowi przede wszystkim kryzys JAKOŚCI (emigrantów).

Powyższe wystarcza, by zdecydowanie ostudzić mój zapał do… "obumarcia" (na rzecz Nowej Zelandii).

Dr Cris Iwan
Podobne strony
1 aleister.republika.pl
2 irciaq901.republika.pl
3 cashoob.republika.pl
4 asenglish.republika.pl
5 k1elo.republika.pl

17. O patronach dalekich podróży

Przeczytałem dwa artykuły (?) opublikowane w piśmie "Wprost":
1) http://195.216.113.93/02.14.1999(846)/s88.htm
2) http://195.216.113.93/03.07.1999(849)/s102.htm
Obydwa autorstwa pana Olgierda Budrewicza.

Przy słowie artykuły postawiłem znak zapytania. Bo mamy tu raczej do czynienia ze zwykłą reklamówką turystyczną. W Nowej Zelandii takie teksty opatrzone są napisem "Advertisement". I czytelnik nie ma wtedy żadnych złudzeń (co do charakteru informacji zawartej w "artykule").

Prawdziwa Nowa Zelandia wygląda zapewne inaczej (od tej opisanej przez pana Budrewicza). I nie o faunę i florę tu idzie!

Pan Budrewicz wspomina o PATRONIE swej długiej podróży. Trudno mi uwierzyć, by firma Air New Zealand była taką "funkcją" zainteresowana. Bo, jako żywo, nigdy na Okęciu nie widziałem samolotu z napisem Air New Zealand na kadłubie! Zatem mam prawo przypuszczać, że SPONSOROWANIEM "długiej podróży" (czy też "superatrakcyjnej wycieczki") zajmował się (jeszcze) ktoś inny.

Niejako przy okazji zapytam o rolę w tym przedsięwzięciu owego "polskiego milionera z Auckland". W jaki sposób "grupa dziennikarzy z Warszawy" uzyskała telefoniczne poręczenie swojej rzetelności majątkiem owego pana? Czyż w książce telefonicznej są informacje o takich panach, skłonnych do "poręczeń"?

Nie mam pretensji o banalność tekstów pana Budrewicza. Ale czyż zwykła uczciwość dziennikarska nie powinna nakazywać rzetelnego wskazania źródła finansowania "dalekiej podróży"? Taka informacja potrzebna jest uważnemu (ostrożnemu) czytelnikowi do poznania motywów, jakimi kierował się autor. A stąd już tylko krok do oceny "spontaniczności" (zatem i wiarygodności) publikowanego tekstu!

Również "Rzeczpospolita" zamieściła reklamówkę turystyczną o Nowej Zelandii:
http://www.rzeczpospolita.pl/Pl-asc/dodatki/turystyka_971112/turystyka_a_2.html

Autorem tego tekstu jest Aleksander Rawski. "Nowa Zelandia jest doskonałym miejscem dla tych, którym wyobraźnia podpowiada obraz raju jako krainy dziewiczej przyrody i USMIECHNIĘTYCH LUDZI (podkr. moje – C.I.)". Szkoda, że pan Rawski ani słowem nie wspomniał o patronie swojej "dalekiej podróży". Taka informacja mogłaby być kluczem do oceny szczerości uśmiechu owych ludzi. Moje wątpliwości wynikają z faktu, że w Nowej Zelandii mamy jeden z najwyższych w świecie wskaźników samobójstw (zwłaszcza wśród młodych ludzi). Sprawa ta wymaga odrębnego potraktowania. Teraz sięgnę ponownie po tekst pana Rawskiego: "Obecnie Maorysi stanowią zaledwie dziewięć procent trzyipółmilionowego społeczeństwa. Są gościnni". Dlaczego autor w ocenie gościnności społeczeństwa nowozelandzkiego ograniczył się tylko do Maorysów? A co z calą resztą (91%) mieszkańców Nowej Zelandii?

Koncentrując się na Maorysach, pan Rawski wypaczył zupełnie obraz Nowozelandczyków. Prawdą jest, że Maorysi "na powitanie – prastarym zwyczajem – wystawiają język". Prawdą też jest, że polscy górale noszą charakterystyczne stroje góralskie i ciupagi. Zwłaszcza na ulicach… Warszawy (na przykład w czasie obchodów "święta plonów").

Maorysi demonstrują ów "prastary zwyczaj" w celach komercyjnych. Budzi to uzasadniony sprzeciw białych Nowozelndczyków (tzw. Pakeha). Bo w kulturze Zachodu wywalony jęzor ma zupełnie inna wymowę!

Na podstawie tekstu pana Rawskiego można odnieść wrażenie, że na ulicach widzimy Maorysów "pocierających się z gośćmi nosami". Moi znajomi Maorysi nigdy nie próbowali przywitać się ze mną w ten sposób. Natomiast wielokrotnie widziałem owo "pocieranie się nosami" w… telewizji! Zatem jaki świat starał się opisać pan Rawski?

Innego zapewne patrona dalekiej podróży (tym razem z Nowej Zelandii do Polski) znalazł Skott Alexander Young. Wymagania jego patrona odczytać można z podtytułu artykułu, opublikowanego w The New Zealand Herald*: "Skott Alexander Young experiences madness and terror in Eastern Europe". Ów pan dwojga imion jest z pewnoscią zbyt MŁODY, by widzieć świat we właściwym świetle.

Pan Young skoncentrował się w swoim artykule na przedmieściach Warszawy i Krakowa. Z wycieczki do Warszawy zapamiętał tylko tyle: "In the early hours, we were on the outskirts of Warsaw, a seemingly endless succession of mudsplattered concrete buildings. P.J. O'Rourke put it best: ". Nie w lepszym świetle – chodzi oczywiście o te godziny poranne – został "opisany" Kraków: "Then I was on a train bound for Krakow. After two hours of drab, flat farmland, the train pulled into Krakow. More cement ugliness on its outskirts…".

Nowozelandzki reporter musiał mieć hojnego patrona! Kilka tysięcy dolarów za tak "rewelacyjne" informacje o Warszawie i Krakowie! Gwoli ścisłości, tekst pana Younga opublikowano w stałym dodatku turystycznym "Travel".

Artykuł Younga o Polsce okazał się interesujący dla jednego z uczniów Onehunga High School. Uczniowie otrzymali kiedyś do opracowania temat "Turystyka". Źródłem informacji miała być prasa. Jeden z Chińczykow wyszperał właśnie tekst pana Younga. Demonstracyjnie pokazywał ten artykuł w klasie. A to dlatego, że pobił się kiedyś z moim synem Łukaszem. Chińczyk uznał, że tekst o Polsce posiada "walory", dzięki którym nadaje się do pognębienia rywala.

Obywatele Budrewicz, Rawski! Wzywam was, abyście stanęli do dzisiejszego apelu!!! (obaj wykazaliście oznaki śmierci intelektualnej).

*NZ Herald, Tuesday, February 8, 2000, D4

16. O nagrodzie "za całokształt" (raz jeszcze)

Okazuje się, że nie tylko mnie zaniepokoiło uzasadnienie przyznania Wajdzie Oscara. Nagroda "za całokształt" jakoś dziwnie mocno kojarzy się z "nagrodą pocieszenia".

Z artykułu Elżbiety Binswanger ( http://www.nasza-gazetka.com/ng2000_1/wajda_p.htm) dowiedziałem się, że ów Oscar "za całokształt" został właściwie przyznany… polskiej kinematografii. Ciekawe, czy członkowie Rady Gubernatorów Akademii pomyśleli o tym (przyznając nagrodę Wajdzie).

Oscar dla polskiej kinematografii! Rozumowanie, które doprowadziło panią Elżbietę do tego stwierdzenia, jest dość karkołomne: Wajdzie przyznano Oscara, Wajda pracował z aktorami (ludźmi filmu w ogóle), zatem Wajda dzieli swój sukces z… polską kinematografią.

W dalszej części tekstu pani Elżbieta stara się uzasadnić decyzję przyznania Oscara Wajdzie (i polskiej kinematografii). I trudno się dziwić, wszak stwierdzenie "za całokształt" brzmi zdecydowanie mało ambitnie.

Pani Elżbieta dopatrzyła się czterech czynników, które zadecydowały o przyznaniu nagrody. Otóż polska kinematografia (i Wajda) otrzymali Oscara za:

1. styl ("ale nie tylko"),
2. piękne, szlachetne Polki,
3. przepiękne krajobrazy,
4. wartości niepowtarzalne (sic!).

Ależ to daje się wyrazić prościej! Wystarczą tylko dwa słowa: "za całokształt". Zatem żadne zabiegi słowne nie zmienią faktu, że polska kinematografia otrzymała od "dobrych wujków z Hameryki" właśnie nagrodę pocieszenia. Wajda zresztą też.

15. O imporcie ołówków do Nowej Zelandii

"Gdy kupiłem sobie ołówek za 49 centów, już nazajutrz zaciął się i był do niczego. Sprzedawca, do którego udałem się z prośbą o naprawę, wielokrotnie powtarzał w tonacji crescendo: It is a good pencil! - aż wpadł w gniew i omal nie wyrzucił mnie za drzwi. Wiele czasu upłynęło, nim zrozumiałem, że zadaniem tego ołówka wcale nie było spisywanie mych arcydzieł, lecz najszybsze zepsucie się, w interesie jego fabrykanta (podkr. moje - K.I.)" Tak pisał Jerzy Wittlin w czasie swojego przymusowego pobytu w USA.

Przed wyjazdem (dobrowolnym) do Nowej Zelandii, zajrzałem do jakiegoś rocznika statystycznego i znalazłem wykresy podobne do zamieszczonych poniżej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wykresy te są ściśle powiązane z ołówkami Wittlina.

Nowa Zelandia znana jest w świecie ze swoich eksperymentów socjalnych (social experimentation). Podobne, ale chyba na mniejszą skalę i zdecydowanie krócej, prowadził doktor Mengele. Zezwalała mu na to trupia główka na jego czarnej, wojskowej czapie.

Spójrzmy na wykres (Rys. l). Te czarne słupki to liczba ołówków importowanych; te jaśniejsze - liczba ołówków zepsutych. Import ołówków zależny jest od polityki imigracyjnej Nowej Zelandii. Polityka ta jest całkiem przejrzysta. Jeden z ekonomistów nowozelandzkich na łamach the New Zealand Herald wyłuszczył ją: zwabić (lure) jak najwięcej zasobnych ołówków (kokietując na przykład warunkami naturalnymi tego kraju). Okazuje się przy tym, że takie wabienie to całkiem intratne zajęcie. Potwierdzi to z pewnością pan Jacek Antkowiak (ksywa Andvick), "dzięki" któremu pewna liczba polskich ołówków znalazła się na nowozelandzkim rynku. Mogę o panu Jacku powiedzieć nawet cieplej: drogi. A to ze względu na bokserskie ceny jego usług. Drogosz (Leszek).

Turyści, bogatsi o nowe wrażenia, z pewnością są zadowoleni. Taki jest zresztą cel turystyki. A co z nabitymi w butelkę - bo sypnęli większym groszem niż turyści - kandydatami na Nowozelandczyków? [Demographic Trends 1998, s. 99]

Ołówki po przyjeździe do nowej ojczyzny chciałyby być użyteczne. Już na miejscu okazuje się, że tak naprawdę to te ołówki nikomu nie są potrzebne. Jeden z ołówków, rodem z Bośni, tak się rozsierdził, że rząd pani Shipley będzie miał do czynienia z UN za rażące naruszenie praw ołówka.

Może ktoś zapytać, jaki sens tkwi w takim imporcie ołówków. Odpowiedź znaleźć można w jakimkolwiek roczniku statystycznym. Kraj liczy ok. 3,5 mln mieszkańców (nie licząc owiec). Mieszkańców nie najwyższego lotu (ludzie mściwi, egoistyczni, ogromnie zakompleksieni). Żadnego przemysłu. Mimo istnienia tzw. Immigration industry czy sex industry. Żadnej przyszłości (to stwierdza zatemperowany - więc nie tępy - ołówek po przyjeździe tu). Ołówki przyjeżdżają najczęściej z dorobkiem swojego życia. Wystarcza to na kilka lat. Gdy zapasy się wyczerpią, ołówki wracają (jeżeli mają do czego i za co). Dlatego wysokość słupków czarnych i szarych (patrz Rys. l) jest prawie taka sama. A to oznacza stan równowagi dynamicznej - woda wpływa i wypływa poruszając przy tym turbinkę zwaną ekonomią Nowej Zelandii. Woda traci swoją energię potencjalną (ołówki - swoje pieniądze) i dzięki temu turbinka jakoś tam się kręci.

To wynik ponad 25 lat obserwacji! Stąd może być tylko jeden wniosek: Immigration to New Zealand the wrong choice! [Demographic Trends 1998, s. 101]

Dla Nowej Zelandii najważniejszy jest przepływ emigrantów. Zaburzenia w gospodarce występują, gdy net migration jest różna od zera. Jednakże za tym prostym równaniem net migration == 0, kryją się ludzkie tragedie. I słusznie, że bośniacki ołówek złożył pozew do Międzynarodowego Trybunału w Hadze. Historia niestety lubi się powtarzać. Doktor Mengele dożył bezkarnie sędziwych lat w Argentynie. A na domiar złego "rzadko kiedy tubylcy czytają to, co o nich napisali (...) podróżnicy. Tubylcy egzotycznych krajów - to przeważnie analfabeci. Z pewnością żaden szczep, opisywany w książkach Ossendowskiego, nie ma możności kontrolowania jego drukowanej o sobie opinii, przez co praca podróżnika ma tylko jednostronną wartość" (to też Wittlin).

14. O dezinformacji

Było o języku, więc musi być o kłamstwie. Bo język często służy do tego, by ukryć prawdziwe myśli. Łysiak napisał: Żyjemy dzięki milczącemu porozumieniu, żeby sobie nie mówić prawdy, żyjemy więc obłudą.

Zauważyłem, że niektórzy spośród nas, emigrantów z Polski, cierpią na chorobę, której objawy po raz pierwszy zaobserwowałem u Świadków Jehowy. Mianowicie niedopuszczanie do siebie tzw. prawdy innego człowieka. Przyczyny takiego zachowania bez trudu wyjaśnia psychologia: mamy tu do czynienia ze spychaniem prawd niewygodnych do poziomu podświadomości.

Ja swoimi felietonami prawdopodobnie wydobywam te niezbyt przyjemne myśli, narażając się na niebywałą agresję. Zdaję sobie sprawę, że występuję w roli prelegenta, który przybył na oddział intensywnej terapii, by mówić o dobrodziejstwach… eutanazji.

Współczesna poetka polska, Jolanta Suska, w swoim wierszu Uzasadnienie wyroku napisała, że wrażliwość to wyrok. Dla mnie wrażliwość to drogowskaz, który pokazuje gdzie jest moje miejsce. Bo prawda jest taka, że nigdy przed klasówką nie siada się obok tumana. A miało być o kłamstwie. Więc do dzieła. Kłamstwo kwitnie wspaniale w Nowej Zelandii. Obłuda również. W całkowitej zgodności z tym, co powiedział Łysiak. Oto w piśmie Export News czytamy: "Foreign students could be contributing $1 bn annually to the New Zealand economy…". W artykule tym zamieszczono również duże zdjęcie roześmianych studentów. Pod nim napis: "The cultural and social benefit to New Zealanders of interacting with foreign students". Zatem… Żyjemy dzięki milczącemu porozumieniu, żeby sobie nie mówic prawdy, żyjemy więc obłudą.

Oglądałem kiedyś program Sally. Jedna z uczestniczek programu twierdziła, że każde słowo zapisane w Biblii jest szczerą prawdą. Prowadząca program zapytała o długowieczność proroków. Czy jest możliwe, aby człowiek żył np. 900 lat. Mnie nasunęło się inne pytanie. Zajrzyjmy do Biblii, do Ewangelii według Mateusza, rozdział I, wers 24 i 25. Cytuję: So when Joseph woke up, he married Mary, as the angel of the Lord had told him to do. But he had no sexual relations with her before she gave birth to her son. And Joseph named him Jesus.

I tu moja wątpliwość: czyżby Mateusz sypiał z nimi? Mógłbym uwierzyć Józefowi, ale informacji udzieliła nam przecież osoba trzecia! Nie są to tylko moje wątpliwości. Oto w książce pt. Tato, William Wharton pisze: Przyglądam się Marii. Kiedy urodziła Jezusa, nie mogła mieć więcej niż szesnaście, siedemnaście lat. Załóżmy, że Archanioł Gabriel rzeczywiście do niej zstąpił, powiedział jej, że ojcem jest Bóg i że dziecko też będzie Bogiem, pouczył, jak je nazwać – ale czy ona nadal w to wierzyła w siedem, osiem miesięcy później? A Józef – jeżeli rzeczywiście nie sypiał z Marią, to co sobie myślał?

I dalej w tej samej książce: Patrzę na te dwa obrazy i w głowie mi się mąci. Zawsze popierałem i popieram fantazje – tyle że to miała być prawda.

Józef mógł sypiać z Marią lub nie – jego strata. Innego kalibru wątpliwości budzi sprawa zmartwychwstania. Zaprząta ona umysły różnych epok. W Biblii znalazłem dwa szczegóły, które niepokoją. Zacznijmy od Jana, rozdział 20, wers 32 i 33: So the soldiers went and broke the legs of the first man and then of the other man who had been crucified with Jesus. But when they came to Jesus, they saw that he was already dead, so they did not break his legs.

Weźmy teraz Marka, rozdział 15, wers 44: Pilate was surprised to hear that Jesus was already dead.

Zdziwienie Piłata i niepołamanie nog Jezusowi może prowadzić do stwierdzenia, że Jezus nie umarł na krzyżu. Przepraszam, że nie będę nikogo przepraszał. Bo każdy z nas ma niezbywalne prawo do indywidualnej interpretacji Biblii. Ja po prostu z tego prawa skorzystałem.

Powróćmy do Raju. W Central Leader znajdujemy to: Teaching them (tj. uchodźców) English and encouraging them to get driver’s licences enables them to do things like apply for jobs. Obiecuję zapytać redakcję pisma o związek (zapewne dialektyczny) pomiędzy uzyskaniem prawa jazdy a składaniem podań o pracę. Póki co mogę tylko snuć domysły. Dawniej delikwent mierzył w calach liczbę odrzuconych podań. Znając grubość pojedynczej kartki i stosując proste działanie matematyczne, można dowiedzieć się ile razy nieszczęśnik był "unsuccessful". Teraz sytuacja ekonomiczna jest dużo gorsza. Więc liczba podań o pracę wzrosła do tego stopnia, że dowiezienie ich na pocztę wymaga użycia ciężarówki. A bez prawa jazdy ani rusz! Inaczej nie potrafię wyjaśnić związku (dialektycznego) pomiędzy posiadaniem prawa jazdy a składaniem podań o pracę.

13. O języku i innych dźwiękach

W ostatnim felietonie wspomniałem o panu Malinowskim i jego słynnym powiedzonku o jeleniu. Redaktor Bogdan Nowak poprzedził mój felieton wstawką dźwiękową, która zapewne miała odtworzyć porykiwania owego jelenia. Mnie te dźwięki skojarzyły się z… chrząkaniem knura.

Skoro już jesteśmy przy dzwiękach, najbardziej dopasowanym spośród nich do miejsca, w którym jesteśmy byłby ten, który można zapisać cyfrowo jako 2-5-5-5. Już podaję kod. Literze a odpowiada cyfra 1. Każdej następnej literze alfabetu łacińskiego przypisana jest kolejna liczba naturalna. Tak, proszę państwa, to jest własnie ten dzwięk. Dlaczego taki? A czyż ten kraj nie jest zamieszkany przez 40 mln owiec i około 3.5 mln osobników płci przeciwnej?

Zgadzam się, że moja ocena jest ostrzejsza od tej, którą podał fuehrer ponad 70 lat temu, zaliczając mieszkańców tego "raju" do naczelnych. Myślę, że można mu ten błąd wybaczyć, wszak w Nowej Zelandii Adolf nigdy nie był.

Idąc za ciosem, musimy wspomnieć o innym dyktatorze, tym bardziej, że mamy środek zimy (nowozelandzkiej). Z zimą kojarzą mi się różne pieśni. Na przykład taka: A Józef Stalin, a Józef Stalin dzieciątko piastuje… Przed dalszym rozwijaniem tego tematu, odwołam się do Państwa doświadczenia działania zimnej i gorącej wody na skórę. Prawda, że nie jesteśmy w stanie odróżnić tych bodźców? To znaczy, po reakcji na nie trudno powiedzieć, czy polała się na rękę woda bardzo zimna, czy tez bardzo gorąca. Po przypomnieniu tego faktu, od razu skaczemy w dziedzinę ekonomii politycznej: socjalizm i wolny rynek mają identyczne skutki – jednakowo skutecznie sieją spustoszenie. Mam tego pecha, że po socjalizmie wpadłem do, załóżmy… gorącej wody. Urynkowienie wszystkiego to… krystalicznie czysty socjalizm. Po uświadomieniu sobie tego faktu, zgłosiłem swój akces do…SWO (Socialist Workers Organisation). Zatem towarzysz Stalin jest poniekąd moim przywodcą duchowym. Przypomnę, że był on osobnikiem wszechstronnym. Pisał nawet prace językoznawcze. Chcę być godnym jego spadkobiercą, więc mam ambicję rzucenia kilku uwag na temat języka angielskiego.

Zacznę od tego idiotycznego How are you? Nigdy nie usłyszałem, żeby ktoś źle się czuł. Niezmiennie pada odpowiedź, że fantastycznie, znakomicie, extremely well itp. Ktoś może powiedzieć, że ów zwrot nie jest pytaniem o zdrowie. Zgoda. Jednak nadal utrzymuję, że nie jest to tylko zwyczajne pozdrowienie. Czyż bokser w narożniku, tuż przed walką, nie markuje ciosów, nie uderza rękawicami jedną o drugą? To właśnie odpowiednik I am fine. A więc ze mną, chłopie, nie będzie łatwo! Wszechobecna konkurencja, walka o klienta wymusza na tutejszych mieszkańcach właśnie zbliżone zachowania. Dlatego słyszymy tak często owo I am fine. Czyli nie poddaje się. I am not fine zarezerwowane jest na wyjątkowe okazje, na druzgocące przeciwności losu. Pies w takich wypadkach chowa ogon pod siebie. A my słyszymy I am not fine. To sygnał, że chwilowo niezdolny jestem do boksowania na ringu życia.

Cywilizowane społeczeństwo odkodowuje te informacje i daje czas na pozbieranie się. Już choćby z powyższego widzimy, ze język ma ogromny wpływ na artykulację świata zewnętrznego. Inaczej świat postrzegają ludzie od dzieciństwa posługujący się angielskim, inaczej my, Polacy.

Idę do sklepu. Jest późna pora. W koszyku mam zaledwie kilka rzeczy, więc przysługuje mi prawo skorzystania z ekspresowej kasy. Nie ma jednak przy niej nikogo z personelu. Patrzę wymownie na panienkę, z którą spotykam się w sklepie od trzech lat. Panienka milcząc podchodzi do kasy, coś tam grzebie, przekręca kluczyk i nagle słyszę omdlewający głos: hi, dear (na how are you pewnie już sił nie starczyło). Jaki sens ma takie pozdrowienie? Dla mnie jest ono bezwartościowe, bo jest absolutnie bezosobowe; jest podyktowane wyrachowaniem, walką o klienta. Dlatego bez chwili wahania odpaliłem: hi, hitler. Niech się dziewucha męczy, przekonana, że zapewne się pomyliłem, bo ona jednakowoż ma inne tzw. first name.

Następny przykład będzie większego kalibru. Zaczerpnąłem go z artykułu pani profesor Anny Wierzbickiej, Polki od ponad 20 lat mieszkającej i pracującej w Australii. W pracy Working at the interface of cultures pani profesor zastanawia się dlaczego w języku angielskim nie ma takich zwrotów jak: może jeszcze odrobinkę śledzika; a może weźmiesz troszeczkę tej sałatki? Posłuchajmy, co pani profesor ma do powiedzenia. Cytuje: diminutives were not needed in English speech for in Anglo culture it was not seen as appropriate to urge guests to eat more than they wanted to…

Znając jako tako Nowozelandczyków, trudno zaakceptować powyższe wyjaśnienie. Bo jak wytłumaczyć "uściślenie" dodawane do zaproszenia, że należy przyjść z własnym talerzem? Jedzenie w Nowej Zelandii ma jakąś szczególną wartość. Przypomnę, ze poczęstować gościa nie było problemem w Polsce nawet w okresie tzw. "kartkowym". Jest teraz okazja do spojrzenia na siebie: dotyczyć nas może to porzekadlł o przebywaniu wśród wron?